środa, 23 października 2013

Co po rehabilitacji?

Rehabilitacja przewidziana po operacji kręgosłupa zakończyła się w czerwcu 2013 r. Przez dwa tygodnie chodziłam na ćwiczenia pod okiem fajnego rehabilitanta.
Pierwsze spotkanie przewróciło do góry nogami wszystko to, co mówił mi neurochirurg i pani doktor rehabilitacji, która zapisywała mi zabiegi. Zakazywano mi dotychczas zwisów tułowia, rozciągania się znacznego, a zalecano odchylenia w tył i metodę McKenziego.

Od czego zaczęłam zajęcia fizyczne? Od zwisów i rozciągania!!! To podstawa już po miesiącu od operacji. Zwisy - kontrolowane z początku, a dopiero po czasie swobodne - pozwalają odciążyć zmasakrowany dysk, a także pozostałe, które mają więcej roboty. Rozciągania zapobiegają powstawaniu zrostów i usprawniają nerw. Moja intuicja podpowiadała mi dobre rozwiązania: zwisy robiłam sama, kontorolowane, a rozciąganie - tak, jak pisałam wcześniej - to codzienność. Kurde!!! Lekarze nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje "złe rady". Kilka miesięcy wcześniej powinnam zacząć to, czego mi zakazywano!

No dobra... jest, jak jest. Nic z tym nie zrobię, choć czuję się wręcz zgwałcona.

Moje wnioski:
Metoda McKenziego jest dobra przed operacją i osobiście odradzam ją po operacji dysku. Szkoda, że nie wiedział tego rehabilitant, do którego chodziłam bezpośrednio po oepracji, a który katował mnie McKenzie'm... Masakra!
Dlaczego? Kiedy dysk ma wysokość mniej niz połowę swojej pierwotnej, to każdy ruch odchylający tułów w tył powoduje napieranie kręgu na krąg, a to powoduje mechaniczne uszkodzenia. Mój dysk ma 1/4 swojej pierwotnej wysokości (cud, że w ogóle został w jakiejkolwiek części po operacji), więc staram się nawet nie wyobrażać sobie, co się działo podczas ćwiczeń wg metody McKenziego... kur...!!!

Rozciągania to podstawa! Kiedy ma się dużą pewność, że przepuliny dysku nie ma lub jest, ale nie uciska nerwu w zancznym stopniu, to trzeba się rozciągać, nawet w dużej dźwigni (przy rozprostowanych nogach), kiedy już stan na to pozwoli. Nie słuchać nikogo i się rozciągać! Przeciwskazaniem jest znaczny ucisk przepukliny na nerw (a to się wyraźnie czuje! :) ), gdyż może dojść do oderwania się jej kawałka i uszkodzenia trwałego nerwu lub zakleszczenia się fragmentu jądra dysku w miejscu, z którego nie da się go wyjąć, co grozi nawet przyrośnięciem w miejscu niepożądanym.

Totalnym przeciwskazaniem przy przepuklinach większych niż 6-7 mm są skręty tułowia oraz podnoszenie czegokolwiek w skręcie. Z tym się zgadzam i potwierdzam.

Basen: podstawa w dyskopatii!!! 2-3 razy w tygodniu.

Piłka rehabilitacyjna: jest świetna do ćwiczeń wszelkich. Niezastąpiona!

Taniec :) bez szaleństw, bez podskoków, bez odchyleń na nóżce partnera w tył i innych akrobacji. Kręcenie bioderkami i śmiganie rączkami - optymalne.

Inne aktywności... ;) z wyczuciem, próbować wszystkiego póki można ;) ale bez podskoków i dociążąnia. Wyobraźnia i kreatywność mają co robić :)

wtorek, 23 kwietnia 2013

Zagubiony w Chinach, książka warta przeczytania

Jakoś na przełomie marca i kwietnia przeczytałam tę książkę. Czyta się ją szybko, bo nawet wciąga. Myślę, że dla każdego byłaby zaskakująca, bo przybliża nam Chiny, jakich nie znamy. Co prawda od momentu jej napisania minęło kilka ładnych lat i więcej informacji zdążyło już napłynąć do Europy od tego czasu o tym zadziwijącym i przerażającym jednocześnie kraju, jednak nadal można w tej książce znaleźć kilka zadziwjających faktów. Polecam!

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Rzodkiewki

A dzisiejszy Księżyc, spostrzeżony przeze mnie dopiero w drodze powrotnej z zakupami, grubo po godzinie 18.00, wyglądał jak cieniutki, bibułkowy plaster rzodkiewki obranej idealnie gładko i okrągło z czerwonej skórki.
Rzodkiewki kupiłam jutro na sałatkę.

Holowanie motocykla

Savażka odpaliła po zimie. Akumulator wymagał uzupełnienia elektrolitu, ale po zamontowaniu motocykl odpalił bez problemu. Ucieszyłam się i nie ukrywam - byłam pozytywnie zaskoczona. Nastawiłam się na bliżej nieokreślone problemy. Pojeździłam nią troszkę w sobotę (20 kwietnia) i nic nie wskazywało na problemy. Chodziła równo i dynamicznie. W niedzielę zaplanowałam wyprawę do Torunia z Beatą. Jej Hary też odpalił po delikatnych pieszczotach.

Na 25-tym km za Bydgoszczą Savażka zgasła podczas jazdy. Nawet nie zorientowałam się dokładnie w którym momencie, ale bezefektywna zmiana biegu z 4-ki na 5-kę wzbudziła moje podejrzenia. Szum wiatru był tak duży, że pracy silnika nie słyszałam. Savażka powtórzyła numer z ubiegłego sezonu. Myślałam, że była to sprawa akumulatora, ale niestety nie. Podejrzewam nieszczelność uszczelki pod głowicą w silniku. Zobaczymy... Jej wymianę wraz z regulacją i oczyszczeniem gaźnika zaplanowałam już na czwartek-piątek. Dojdzie też regulacja zaworów.

No ale... te 25 km za Bydgoszczą i uziemiony motocykl lekko mną wzruszyły. Zjechałam na pobocze i poczekałam na Beatę, aż się zorientuje i zawróci. Zepchnęłyśmy mój motocykl na najbliższą drogę gruntową. Wyjęłyśmy kocyki, które miały tego dnia zlądować na Bulwarze Filadelfijskim i rozłożyłyśmy na trawie. Wyjęłyśmy śniadania i zaczęłyśmy z uśmiechami dywagować nad możliwościami działania. Było ciepło, a to miał być nasz pierwszy, wytęskniony dzień na świeżym powietrzu w plenerze. Uznałyśmy, że z tego nie zrezygnujemy za żadne skarby i przy obwodnicy rozłożyłyśmy się na kocach. Motocykliści prujący w stronę Torunia i Bydgoszczy pozdrawiali nas klaksonami i machnięciami, nie podejrzewając przyczyny naszego nietypowego pikniku, ...

a my - wcinając gruszki - przypominałyśmy sobie, co na kursie było mówione na temat holowania motocykli. Muszę stwierdzić, że zostało nam w głowach dużo. Uznałam, że lawetę wezwać można zawsze i w ostateczności, ale zanim to nastąpi, kusiło mnie, aby wykorzystać wszelkie możliwości.

Holowanie motocykla

Holowanie motocykla
Uznałam, że są szanse... Zaplanowałam wykorzystać moją cienką linkę z sakwy do zrobienia pętli pod siodłem Harego Beaty. Do tej pętli można by przyczepić linę holowniczą. Poprosiłam Beatę, aby pojechała po nią na okoliczną stację benzynową. Miałam przy sobie 52 zł, dałam je jej. Wróciła po 15 minutach, podczas których ja spakowałam nasze kocyki i resztę prowiantu do sakw i rozplątywałam cienką linkę. Zamontowałyśmy linę przy Harym i zaczęłyśmy przymierzać montaż przy Savażce. Najlepszym miejscem było centrum kierownicy. Wypróbowałyśmy różne techniki owiązania, ale najlepsza okazała się ta najbardziej banalna.
Holowanie motocykla
Beata przywiozła dwie linki. Kosztowały dokładnie 52 zł... (bez komentarza...)

Co prawda w przypadku holowania motocykla nie ma obowiązku montowania trójkąta ostrzegawczego i zapalania świateł awaryjnych (bo nawet takowych nie ma), ale owiązałam sisibar jedną z linek i umieściłam czerwoną flagę, będącą na wyposażeniu linki, w widocznym miejscu od wewnętrznej strony jezdni. Włączyłam też prawy kierunkowskaz, który palił się cały czas podczas holowania. Moim celem było zwrócenie uwagi kierujących za mną, że "coś się dzieję" (tzn. "co ten kurdupel tak wolno jedzie!!!" "...i w dodatku tarasuje połowę pasa!!! upierdliwi motocykliści!!! won!!!), a jak już popatrzą, to dostrzegą linkę holującą... Zadziałało. Zwalniali i omijali nas wolno, z dystansem.

Holowanie motocykla

Końcówkę liny przy kierownicy trzymałam w lewej dłoni. Przetrenowałyśmy zacisk na kierownicy i możliwość utrzymania końcówki liny w ręku - nie było z tym problemu żadnego. Zacisk koncentrował się na pierwszej pętli i nie czułam silnego ciągu. Musiałam trzymać ją mocno, ale dało radę bez problemu. Przetrenowałyśmy też puszczanie liny w naciągu. Rozwiązywała się błyskawicznie i bezproblemowo. Zrobiłyśmy próbę na gruntówce. Szło dużo gorzej niż na asfalcie. No ale zdecydowałyśmy się. Uzgodniłyśmy znaki komunikacji i w drogę.

Holowanie motocyklaHolowanie motocykla

Podczas jazdy puściłam linę raz. Końcówka powoli wyślizgiwała mi się z dłoni i uznałam, że nie ma na co czekać, nie ma co kombinować, aby ją sobie podczas jazdy podciągać w jakiś dekoncentrujący sposób i wybrałam szerokie pobocze na moment puszczenia. Dokulałam się spokojnie, wyhamowałam, dałam sygnał klaksonem Beacie i stanęłyśmy praktycznie razem. Odpoczęłam, pogadałyśmy, poprawiłam uchwyt liny i dalej w drogę.

Holowanie motocyklaHolowanie motocykla
Jechało się bardzo dobrze. Grunt to jednostajna jazda, delikatne hamowanie, najlepiej silnikiem, aby minimalizować szarpnięcia. Udało się!
Holowanie motocykla jest możliwe i może być bezpieczne, o ile zachowa się spokój, wyobraźnię i bezpieczeństwo. Uważam, że holowanie motocykla jest lepsze w wykonaniu przez drugi motocykl, a nie samochód. Motocyklista holujący lepiej wyczuwa warunki na drodze, ma lepszy kontakt z holowanym i zdecydowanie jego reakcje są współmierne do reakcji pojazdu holowanego. Lekki manewr samochodem może być wielokrotnie mocniejszy w odczuciu motocyklisty holowanego. Dlatego polecam holowanie motocykla motocyklem. Lina holownicza mogłaby być dłuższa, ale nie sprawiało nam to kłopotu. Była wystarczająca, choć krótsza powodowałaby zdecydowanie więcej stresu.

sobota, 20 kwietnia 2013

Przekleństwa niewinności, Jeffrey Eugenides

"Przekleństwa niewinności" są napisane oryginalnie. Narrator jest zbiorowy pod postacią dorosłych mężczyzn, wspominających lata swojego dojrzewania (12-16 lat) w niedużej mieścinie, w czasach szkolnych. Retrospekcja ma charakter osobistego śledztwa, mającego na celu wyjaśnić po latach, co się tak naprawdę stało 30-45 lat temu. Strzępki informacji z archiwalnej dokumentacji medycznej, opowieści sąsiadów i kolegów ze szkoły (osób odnalezionych po latach w różnych zakątkach Ameryki Północnej, w różnym stanie i o różnym statusie społecznym), listonoszy, dostawców, wyjaśnienia pewnych zdarzeń przez przypadkowych świadków zdarzeń i wiele innych. Narrator cofa się w czasie i występuje jako gromadka młodych, dojrzewających chłopaków, aby za chwilę wrócić do wyjściowego punktu osi czasowej narracji. W obu tych skrajnych biegunach narracja przybiera specyficzną stylistykę, typową dla stanów emocjonalnych i psychicznych młodzieńca i dorosłego człowieka. W tej oryginalnej i precyzyjnej narracji jest wiele domysłów, podpatrzeń, niezaspokojonej ciekawości, która powoduje, że czytanie tej książki to wielka przyjemność dla osoby wrażliwej na pomysłowość i niebanalność narracji.
Czego dotyczy śledztwo? Nie chcąc zdradzić istoty fabuły, powiem jedno: realnej niemocy wobec fanatyzmu (wirusa umysłu i osobowości) oraz jego śmiertelnych, tragicznych skutków. Fanatyzm jest obecny wokół nas na każdym kroku. Może mieć charakter religijny, seksualny, szowinistyczny, nacjonalistyczny, a nawet futbolowy. Siedzi w umysłach ludzi, zwykłych naszych sąsiadów i nie mamy na niego żadnego innego sposobu, jak powolna i cierpliwa edukacja, zarażanie choćby drobnymi przejawami kultury, wrażliwości na drugiego człowieka i szanowania odmienności, mądrości w wierze...
Fanatyzm kojarzy mi się z małą, metalową klatką zaciśniętą na głowie człowieka. Zdjąć ją może jedynie on sam. Czasami wystarcza drobny impuls, niby nieznaczący, aby odmienić go do końca życia, a czasami cała masa impulsów nawet nim nie drgnie. Umysł człowieka jest dla mnie wielką zagadką i wiem, że ma ciemne strony.

Tragedia, o której mowa, tak naprawdę w większej lub mniejszej mierze, ma miejsce na około nas. Może nie zawsze kończy się śmiercią, ale często jest bardzo blisko niej. Najczęściej wiele dobrych i ciepłych aspektów możliwych do zaistnienia w życiu ludzi po prostu nie ma szans na narodziny (z przyczyn, o których mowa także w tej książce) i to też jest tragiczna śmierć, tyle że aborcyjna.

Polecam i zachęcam także do osobistej refleksji.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Rehabilitacja po operacji c.d.

9 kwietnia 2013 r. rozpoczęłam zabiegi fizykoterapii w Szpitalu.

10 zabiegów pola magnetycznego: moje ciało wsuwa się do wielkiej obrączki, która zatrzymuje się na wysokości moich lędźwi; w rękach montuje się książka i mam 10 minut dla siebie.

10 zabiegów interdynu (cokolwiek to znaczy): leżę na brzuchu, na moje lędźwia nakładane są jakieś hmmm poduszki, do których mocowane są elektrody owinięte mokrą ściereczką, na to wszystko przygniatacze (poduszki prawdopodobnie z kaszą gryczaną lub gryką) - tu już nie montuje się książka w rękach, więc przysypiam; studentka ustawia tajemnicze nawet dla niej "100" (nie-wiadomo-czego) i kolejne 10 minut dla siebie.

10 zabiegów ultradźwięków: leżę na brzuchu i jak mam szczęście, to podchodzi do mnie student, a jak go nie mam - to studentka, wersja obojętna to "podchodzi do mnie starsza rehabilitantka"; jeśli mam szczęście, to student nakłada żel na moje lędźwia, bierze w rękę końcówkę urządzenia emitującego ultradźwięki i zdecydowanym ruchem, który czuje się konkretnie, ale jednocześnie delikatnie, masuje okrężnymi, powolnymi ruchami moje stawy krzyżowo-biodrowe; kiedy szczęścia mam mniej, to studentka nakłada porównywalną ilość żelu, bierze w rękę końcówkę urządzenia emitującego ultradźwięki i prawie niewyczuwalnym ruchem, nazbyt delikatnym masuje moje stawy krzyżowo-lędźwiowe, a kiedy trafiam w środek - starsza rehabilitantka chwyta końcówkę urządzenia, nakłada minimalną ilość żelu na moje lędźwia i dość szybkimi ruchami masuje moje stawy krzyżowo-biodrowe, czasem szurając po suchej skórze. Ultra dźwięki - w każdej w opcji - rozchodzą się z tą samą niewyczuwalną prędkością i niewyczuwalną jak na razie skutecznością. Całość tego zabiegu trwa w każdej z wersji 10 minut.

Pomiędzy zabiegami, w czasie oczekiwania, dreptam sobie i co chwilę jestem upominana, abym usiadła. Nie siadam, bo siedzenie sprawia mi największy ból i dolegliwości. Ignoruję polecenia i w myśli przygotowuję wykład dla Pań rehabilitantek, na wypadek, gdyby ich cierpliwość się skończyła. Mam już gotową przemowę, ale na 3 sesji ich cierpliwość jeszcze nie dotknęła dna.

W domu ćwiczę nerwa, tzn. rozciągam się. 2 miesiące temu mogłam unieść nogę (w staniu), tworząc kąt 30 stopni (licząc od osi pionu do linii, którą tworzy moja noga w uniesieniu do przodu). Miesiąc temu - na wysokość 90 stopni (wprost przed siebie i ni grama wyżej). Od 2 tygodni zadzieram nogę, tworząc kąt 120 stopni. Super. Czucie wróciło do 100%, siła do 70%. Teraz pracuję nad stawami krzyżowo-biodrowymi. Aktualnie rozpracowałam je do poziomu sprzed 5 lat. Ruchomość w tych stawach wróciła i nawet robię "psa z głową w dole" (pozycja jogowa). To dla mnie ogromny sukces, pomimo tego, że jeszcze nie stawiam stóp zupełnie płasko na podłodze (brakuje mi 5cm). Najważniejsze, że miednica ustawia się prawidłowo. Dzięki temu nie ma wadliwej reakcji na odcinek piersiowy kręgosłupa. Jakieś 4 lata temu robiłam "psa z głową w dole" ale z lędźwiami wygiętymi w łuk. Były zblokowane i nie dały się inaczej ułożyć - mimo prób i wysiłku. Blokada była sztywna i bez żadnej rezerwy na manipulacje.

Teraz dopiero widzę, jak dawno zaczęły się moje ograniczenia ruchowe, które już 5 lat temu sugerowały pierwsze zmiany zwyrodnieniowe. Mimo aktywnego trybu życia, doszło do załamki. Jednak prawda jest taka: gdybym ten tryb aktywności utrzymywała na takim samym poziomie, równomiernie, prawdopodobnie do aktu buntu ze strony organizmu doszłoby dużo, dużo później. Podczas aktywnego trybu życia, ale w miarę rytmicznego i jednorodnego, poziom adrenaliny i serotoniny a także innych mechanizmów organizmu utrzymuje się na stałym poziomie i organizm "jedzie" w miarę spokojnie, jakby w transie... ale kiedy to nasilenie aktywności zaczyna wariować (raz jest mocniejsze, a raz w ogóle go nie ma) to poziomy ww. substancji, jednorodność procesów i odporność organizmu na wszelkie czynniki, wariuje. Ta zmienność wykańcza różne obszary organizmu.

Cala prawda o naszym organizmie jest taka, że lubi schematyczność, powtarzalność i systematyczność - we wszystkim. Każda zmiana - znacząca - naszych obyczajów codziennych, odbija się na nim bardzo wyraźnie, przede wszystkim po 30-tce. Więc jeśli ktoś spędzał przez wiele lat popołudnia i wieczory przed telewizorem, to nagłe, codzienne bieganie, bez fazy spokojnego przestawienia na inny poziom eksploatacji organizmu, może być nawet zabójcze.
Ja zawsze byłam aktywna fizycznie, a przyszło mi spędzić ostatnie 3 lata przed monitorem komputera, w dodatku albo siedząc na krześle biurowym przez 8h niemal w ciągu, a później na kanapie z laptopem na kolanach (masakryczna pozycja!). Nie było czasu na ćwiczenia... No i trach. Może, gdybym wcześniej nie była aktywna, gdybym nie przyzwyczaiła mojego organizmu do dynamicznego ruchu, przeżyłby on ten okres spokojniej, ale niestety - była to dla niego drastyczna odmiana. Teraz wiem już więcej. Wydałam kanapę i fotele. Mam teraz duuuużo miejsca do ćwiczeń i leżenia w pożądanej pozycji.

Co będzie, zobaczymy...

środa, 6 marca 2013

Ksiażki przeczytane podczas rehabilitacji - Eugenides c.d.

Jeffrey'a Eugenides'a znam z czasów premiery Middlesex. Przeczytałam ją jednym tchem. Pomysł na jej napisanie zapewnił autorowi Nagrodę Pulitzera w 2002 r.
Ten autor jednak pisze 1 książką na średnio 20 lat, więc jego dwie pozostałe pozycje są dla mnie bardzo atrakcyjne i nie wiadomo, czy czasami nie ostatnie.

Czekałam na właściwy moment, aby zabrać się za te książki. Wiedziałam z góry, ze wzbudzą we mnie osobiste refleksje i przeżycia. Czasami nie ma się ochotę na takie wzbudzenia, a książka ma być zdystansowana wobec nas. Nadszedł dobry czas...

Rehabilitacja rehabilitacji

No i się narobiło... Ćwiczenia wg metody McKenziego na kręgosłup doprowadziły do zapalenia moich ścięgien kciuka.
Obawiałam się, że może to zaistnieć, dlatego z myślą o tym byłam uważna. Starałam się uważać, odciążać w miarę możliwości, ale niestety... to jest nieuchronne, kiedy zaangażowane są w cokolwiek moje nadgarstki.

Oto pierwsza stabilizatorka - ortezka: Ręka lewa

Kolor mało seksowny, jak dla mnie, ale gabaryt nieuciążliwy. Mało rzuca się w oczy, dyskretna i efektywna.

Oto druga stabilizatorka-ortezka: Ręka prawa

Bardziej seksowna. Styl: a'la Michael Jackson.

Zdecydowałam się na dwie różne - w zależności od zasięgu stanu zapalnego. Ostatnio sięgał łokcia. W tej chwili oba nadgarstki są wyłączone i staram się obyć na maści przeciwzapalnej. Jeśli nie rozgoni zapalenia, to sięgnę po Nimesil.

Zespół de Quervaina to taka broszka od trójboju siłowego, który uprawiałam w latach 1995-1999. Z resztą przepuklina i inne wypukliny w kręgosłupie - też. 4 lata poważnego uprawiania sportu to jakieś +20 do wieku pod względem eksploatacji wybranych partii ciała. Mój kręgosłup i moje ścięgna mają dobre 50+.

niedziela, 3 marca 2013

Przebieg rehabilitacji po operacji

Mija 12-ty dzień codziennych ćwiczeń. Wykonuję je najczęściej, jak się da. Nie mierzę czasu stoperem, ale co 2h wykonuję rozciąganie nóg i stopy oraz ćwiczenia na kręgosłup wg McKenziego. Jestem już blisko normy w wygięciu kręgosłupa do tyłu. Jestem w szoku, bo te 12 dni temu mogłam jedynie leżeć płasko na brzuchu.
Niestety, moje funkcjonowanie w ruchu na nogach bez bólu trwa max. 3h. Wystarcza na zakupy lub spacer. Wczorajsze sprzątanie mieszkania (z bardzo dużą uwagą skupianą na każdym wykonywanym manewrze, bez skrętów tułowia, bez podnoszenia niczego, z kucaniem, a nie schylaniem się i z innymi spełnionymi wytycznymi, bez pośpiechu) przerywałam na serię ćwiczeń, ale mimo tego wykończyło mnie. Nie wystarczyło mi możliwości np. na zakupy odzieżowe, na które czekam od 2 miesięcy.

Tylko systematyczność daje efekty. Nie ma się co oszukiwać. Po raz kolejny się o tym przekonuję.

piątek, 1 marca 2013

Refleksoterapia

Możliwe, że nie jestem do końca obiektywną osobą w kwestii refleksoterapii, gdyż pomagam kumpeli w prowadzeniu salonu masażu i refleksoterapii stóp. Jednak... podczas pobytu w szpitalu po operacji przepukliny kręgosłupa z uszkodzeniem nerwu kulszowego odwiedziła mnie Pani Dr rehabilitacji i zaleciła 3 ćwiczenia. Dokładnie pokryły się one z ćwiczeniami zalecanymi przez chiropraktyków: http://www.atelier-masazu.pl/cwiczenia_stop.html

Intuicyjnie wykonywałam więcej niż te 3 zalecone ćwiczenia. Okazało się, że powieliłam cały wachlarz zaleconych ćwiczeń zgodnie z chiropraktycznymi zaleceniami. Mój nerw wrócił do normy. Czuję się świetnie. Polecam wykonywanie tych bardzo prostych ćwiczeń, przynajmniej raz dziennie.

czwartek, 21 lutego 2013

Przebieg rehabilitacji po operacji

Właśnie sobie uzmysłowiłam, że miesiąc nie pisałam o przebiegu rehabilitacji. Wynika to z faktu, że mogłam koncentrować się także na innych tematach, a nie tylko na niej. To bardzo dobry znak :)

Okazało się, że rozciągania, które wprowadzałam bardzo delikatnie zostały mi zabronione. Ćwiczenia fizyczne mogłam wykonywać po min. 2 miesiącach od operacji, czyli właściwie dopiero teraz. W minionym okresie zostało mi więc wykonywanie wspięć na palce stóp, ćwiczenie równowagi, przysiady, spacery i ogólne inne ćwiczenia, które wykonywałam. Oczywiście z wykluczeniem skrętów tułowia, pochylania się i skłonów. Ograniczyłam się więc, do ćwiczenia wzdłużnych mięśni kręgosłupa, bez angażowania lędźwi, ćwiczenie ramion, nóg i trochę brzucha.

Pozbyłam się kanapy i foteli z mieszkania. 90% czasu (poza snem) spędzonego w domu przebywam na podłodze w różnych pozycjach (klęk, leżenie, kucanie, opieranie się w klęku na pufie). Staram się też chodzić więcej.

W lutym wprowadziłam basen, nagrzewaniem lampą solux i laser na ranę (te dwa ostatnie powinny być krótko po operacji, dla lepszego gojenia się dysku, ale najszybszy termin był dopiero w lutym; możliwe, że to już mi nic nie dało, ale czułam się bardzo dobrze po nagrzewaniach). Rozgrzewam też lędźwia w wannie z gorącą wodą.
Na basenie chodziłam - po prostu chodziłam w wodzie. Wykonuje się to z większym wysiłkiem niż normalnie i angażuje w większym stopniu mięśnie nóg i okołokręgosłupowe, o które chodzi :) Dwie pierwsze wizyty na basenie to głównie chodzenie i 15 minut pływania na plecach. Kolejne wizyty na basenie to już w większości pływanie na plecach i dodatkowe ćwiczenia, które wymyśliłam, mając na uwadze zalecenia. Efekty przyszły bardzo szybko.

Odzyskałam swobodę w ruchach. Nadal moja kość krzyżowa jest usztywniona, jak przed operacją i w ogóle przed pęknięciem dysku, ale to pewnie wynika z kilku czynników. Tylko jeden został wyeliminowany.
Bóle w lędźwiach pojawiają się w ciągu dnia i to pewnie też się nie zmieni. Jednak mogę już funkcjonować. Robię sobie odpoczynki na podłodze co jakiś czas i ćwiczenia, które ustaliłam z rehabilitantem. Byłam u niego wczoraj. Mam 2 ćwiczenia do wykonywania co 2 godziny. Jedno wg metody McKenziego i rozciąganie nogi.
Minęły 2 miesiące więc urozmaicam ćwiczenia, ale nie przesadzam. W czerwcu będę miała rehabilitację ruchową w szpitalu i zaobserwuję, jakie ćwiczenia mi zalecą. Do tego czasu pozostanę przy kilku prostych ćwiczeniach wg metody McKenziego, przysiadach i lekkim rozciąganiu dla utrzymania i rozwoju zakresu ruchów całego ciała. Skręty oczywiście nadal pozostawiam poza obszarem zainteresowań.

Pozostało mi przykurczenie nerwu i zaburzone czucie w łydce i stopie. Pobolewa mnie zewnętrzna część stopy i pięta. Czuję się, jakbym miała napięty sznurek w prawej nodze, który biegnie od spodu miednicy (w pośladku) do palców stopy, przez prawą stronę (zewnętrzną) dołu podkolanowego i piętę. Delikatnie rozciągam tę nogę w ten sposób, że znajduję sobie kąt nachylenia nogi, w którym nie czuję bólu i podciągam palce stóp. Po tym ćwiczeniu przychodzą efekty dość szybko, ale bez jego wykonywania też szybko zanikają. Obserwuję też, czy ból w pięcie i stopie zacznie mijać. Na razie niestety nie mija...

niedziela, 17 lutego 2013

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym.

O tej książce usłyszałam w styczniu br. w Trójce. Redaktor opowiadający o niej był zachwycony. Wypowiadał się w wielkim poruszeniu i powadze. Uznałam, że muszę ją przeczytać. Tak też się stało. Została wydana pod koniec stycznia 2013 r.

Recenzje i opinie środowiska reporterskiego i literackiego można przeczytać w internecie. Nie będę ich powielać. Generalnie wyrażają zachwyt.
Myślę, że wypowiedź redaktora Trójki była trochę egzaltowana i zabrakło w niej dystansu. Poniekąd wypowiadał się o żonie kolegi po fachu, w dodatku cenionym, wysoko nagradzanym w środowisku dziennikarskim i wydaje mi się, że ten fakt ma wpływ nie tylko na tę recenzję.
Ja - jako Panna Nikt - mogę pozwolić sobie na szczerą opinię, nieobarczoną ciężarem "powinności".

Pierwsza moja myśl już w trakcie czytania: Te baby to są jednak pokręcone! Są mistrzyniami w uciemiężaniu się, w wytwarzaniu sadomasochistycznych wątków w swoich głowach, w brnięciu w stronę lęku, niemal jak ćmy do wątłej nitki światła, które może okazać się otwartym ogniem. Taka natura kobiet sprawia, że pomimo iż są bite i maltretowane, nie opuszczą swojego oprawcy. Grażyna Jagielska sama stwierdziła, że jej przypadek jest jeszcze "gorszy".
Odbieram tę książkę jako element terapii psychologicznej, która trwa już wiele lat w przypadku autorki. Myślę, że potrzebuje ona publicznej oceny, nawet negatywnej, może nawet publicznej chłosty. Sama ze swoimi myślami najwyraźniej nie potrafi wytrzymać. Widzę w niej wyrzuty sumienia, ale może ukryte. Potrzebowała je wyrzucić i jest gotowa nawet na ostrą krytykę. Może powinna usłyszeć nie tylko pochlebne opinie... Jednak żaden z kolegów i koleżanek Wojciecha Jagielskiego (faktycznych lub po prostu kolegów z branży) tego nie zrobi.

Niesamowite jest to, że jako inteligentna i dojrzała kobieta, mająca bardzo dobry start życiowy, brak zmartwień 90% młodych ludzi, wsparcie rodziców, zdrowy i dobry dom rodzinny, pozwoliła na to, aby jej życie (i co najbardziej szokujące - także jej dzieci) potoczyło się w opisany sposób. Marzenia, które dzieliła z mężem, które mieli wspólnie realizować, oddała mężowi. To on podróżował i z tych podróży uczynił swoją pasję i zawód. Ona urodziła dzieci i zajęła się prowadzeniem domu. Czy o to powinna mieć pretensje do kogokolwiek? A to właśnie stało się przyczyną dalszych problemów. Zazdrość o podróże męża, złość na to, że zostaje sama w domu, a on realizuje pasje, które powinna także ona realizować, były początkiem nawarstwiających się problemów i depresyjnych stanów. Jako inteligentna kobieta pozwoliła na to przez wiele lat, doprowadzając siebie i rodzinę do ruiny. Była tak mocno skoncentrowana na sobie - na swoim braku i niespełnieniu, że nie pomyślała przez te wszystkie lata o własnych dzieciach. Nie szukała sposobów na rozwój własnych pasji i zajęć, które pozwoliłyby jej uniezależnić się od męża. Trwała w stanie pełnego uzależnienia od niego i totalnego braku odizolowania swojego wewnętrznego życia. Nie żyła swoim życiem i była tego w pełni świadoma.

Każdy na miejscu autorki czułby podobny żal i tęsknotę, gdyby jego partner wyjeżdżał na wojny, opuszczał go na dłuższy czas. Czasami czułby wściekłość i niesprawiedliwość. Ale kiedy decyduje się na dzieci i założenie rodzinnego domu, to do czegoś zobowiązuje. Ponadto, o czym świadczą przedstawione w książce fakty, autorka nie ma odpornej psychiki na trudne sytuacje, a tym bardziej obrazy i sytuacje wojenne. Głupotą było w tej sytuacji wielokrotne wyjeżdżanie na fronty i na siłę udowadnianie nie wiadomo komu i czego. Dzieci zostawały w tym czasie z babcią. Autorka sama pogłębiała swoje złe stany.
Jak bardzo trzeba być egocentrycznym, aby tak postąpić?

Taką jednak naturę ma wiele kobiet. Wiele też z opisywanych stanów dostrzegam u siebie. Jednak mam ich świadomość i nie brnę w ich pogłębianie. Przynajmniej się staram. Czasami trzeba dokonać bolesnego zwrotu w swoim życiu, czasami nawet odejść... ale trzeba mieć odwagę i rozumieć siebie. Nie zawsze też stawiać siebie w centrum oczekiwań i powinności. Przede wszystkim trzeba budować własne życie u boku partnera, a nie na jego boku. Nie można być pasożytem na życiu partnera, mieć jego pasje i żywić się nimi, myśleć jego myślami, mówić jego słowami, wypełniać własne pustki zdarzeniami z życia partnera, ale wzbogacać swoje wewnętrzne życie, swoje pasje i szczęście. Odrębność nie oznacza wrogości i dystansu, ale zdrowe współżycie obu osób. Trzeba umiejętnie wiązać te dwa byty gęsto utkanymi nićmi. Budować relację pomiędzy partnerami bogatą i różnorodną - w miarę zbilansowaną, tj. utkaną na równi z nici obu partnerów. Jest to trudne, gdyż łatwo przekroczyć pewne granice, za którymi partnerzy zaczynają się oddalać od siebie, bądź wchodzić w symbiozę. Higieną pożądanego stanu równowagi jest chyba porozumienie, pomoc, wzajemność i szacunek - ciągłe szukanie porozumienia, uwaga skierowana na swoje życie, ale też na życie partnera, rozmowy, rozmowy i szczera chęć zrozumienia. Wzajemna pomoc i budzenie natchnienia w sobie nawzajem. Większość z nas musi się tego uczyć, a jest to trudne. Dla niektórych wydaje im się naturalne totalne powiązanie z partnerem, symbioza swojego życia i odczuwania z życiem partnera. Wówczas stan pozostania samemu dla siebie i swojego życia to okres pustki i lęku, a w tej sytuacji, bez opamiętania i wysiłku pracy nad sobą, wpływa się destrukcyjnie na życie partnera i związek. Dla innych naturalne jest z kolei skupienie na sobie i własnym życiu, a życie partnera pozostawienie jemu. Brak wzajemnej uwagi obu partnerów na swoich życiach prowadzi do zaburzeń relacji partnerskiej (oczywiście szerzej - małżeńskiej, rodzinnej, zawodowej, itd.). Wszędzie jest potrzebna równowaga...

Książka pokazuje właśnie tę szkodliwą symbiozę i egoizm skupienia się wyłącznie na własnym życiu w związku dwojga ludzi - zdrowych, szczęśliwych, mających cały świat u swoich stóp. Ona pasożytująca, żyjąca w pustce własnego ja, on zachłyśnięty sobą...

W książce nie ma nic o dzieciach... poza zdawkowymi informacjami obrazującymi stan autorki. Może to zalecenie terapeuty, aby skupić się na sobie, a dopiero po osiągnięciu satysfakcjonujących efektów, przejść do uwagi na dzieciach. Dla mnie to szokujące! Kobieta, matka w okresie najgłębszej depresji w swoim życiu i przed nią, nie skupia krzty uwagi na swoich dzieciach, a to one mogły dać jej siłę i piękno codziennego życia. Jako kobieta i matka, przyjmująca pewien schemat społeczny, w rodzinie i dzieciach mogła odnaleźć głęboki sens i własne bogactwo. Skoro zdecydowała się na nie, wydaje mi się, że dokonała życiowego wyboru, ukierunkowując swoje życie. Wygląda jednak na to, że dzieci i dom stały się jej więzieniem i oddaliły ją od możliwości realizacji wspólnych z mężem pasji. Tęsknota za nimi stała się dla niej pułapką. Jak można być tak krótkowzrocznym i nie wsłuchiwać się w siebie? Nie podążać drogą, którą podpowiada dusza? Przecież dzieci to nie obowiązek... Można. I jest to najczęstsze w życiu miliardów ludzi. Przypadek Grażyny Jagielskiej wydaje mi się dlatego w niczym szczególny. Są miliony kobiet doświadczających tego samego lub gorszego... Dobrze, że ta książka powstała, bo tylko jedna z tych kobiet na milion potrafi to wyrazić i ubrać w słowa.

czwartek, 14 lutego 2013

The Hours - film wszechczasów

Ponownie obejrzałam Godziny.
W poniedziałek rano już koło 8.00 byłam na spacerze, potem ćwiczenia i rehabilitacja. Jak wróciłam do domu, włączyłam Godziny. Minęły 3 lata od poprzedniej takiej akcji. Jeszcze nie znam tego filmu na pamięć i całe szczęście, bo wciąż mogę odkrywać w nim nowe rzeczy - nowe gesty, zachowania, słowa...

sobota, 9 lutego 2013

Między jedną a drugą książką i rehabilitacją

Odkryłam puzzle!

Pamiętam, że za dzieciaka układałam małe puzzle z Koziołkiem Matołkiem. Tata mi pomagał :)
Ostatnie puzzle jakie układałam, to Mona Lisa - układałam je z siostrą, aby potem zawiesić na ścianie jako obraz. Puzzle były tańsze niż plakat. Miałam jakieś 15 lat.

3 tygodnie temu pożyczyłam puzzle od chrześniaka (Lampart, 1000 elementów), a po ich ułożeniu poszłam do sklepu i kupiłam następne (Warszawa, 1000 elementów). Wciągnęło mnie. Aktualnie układam trzecie (w oczekiwaniu na zasadnicze zamówienie, jakiś widoczek na góry w Kanadzie, 2000 elementów), a zamówiłam już dwie kolejne sztuki. Oczekuję z niecierpliwością tych dwóch pudełek z serii "sztuka" - będą trudne i szlifujące wytrwałość, cierpliwość i koncentrację. Wybrałam je specjalnie z tego względu.

Co takiego jest w puzzlach?
Zaczęłam układać pierwsze od 17 lat puzzle - Lamparta. Po ułożeniu pierwszej części, dawkowanej moją wątłą cierpliwością uznałam, że nie jest najgorzej, że całkiem to miłe. Drugie podejście do kolejnej części zaczęło już rodzić we mnie pewne uczucie, że to w sumie bez sensu. Strata czasu. A poza tym, ułożenie tych monotonnych centek jakoś jest możliwe i w miarę sensowne, ale tło?! Po cholerę układać to tło? Z resztą, czy to w ogóle jest możliwe? Ile mi to zajmie? Zostawię te puzzle bez tła... Ale jednak, któregoś dnia, kiedy Lampart wyłonił się na panelach, uznałam, że może jednak spróbować? Trzeba wybrać dobrą strategię na to tło. Poza tym, dlaczego miałabym się poddać? I dlaczego do cholery znów myślę o czasie? Przecież w kółko powtarzam sobie, że czas nie ma znaczenia, żeby nie dać się zamykać w jego więzieniu! Już koniec z tym! No i przecież mam go teraz bardzo dużo na odpoczynek właśnie. Poza tym, przecież potrzebuję treningu dla mojej cierpliwości i spokoju. Po prostu potrzebuję harmonii.
Pojawiła się we mnie myśl, że te puzzle w cale nie są takie głupie... To wszystko, co potrzebuję w sobie trenować jest właśnie w tym pudełku. I tak pojawiła się w moim życiu faza puzzli. Może stanie się nową tradycją? Jak gry planszowe. Ach... z grami planszowymi było dokładnie tak samo... Warto siebie trenować :)

A to te puzzle w oczekiwaniu na te właściwe...

Kwiaty

Wczoraj odwiedziła mnie Dorota. Przyjechała do Polski na tydzień podczas urlopu, aby zobaczyć się ze znajomymi i rodziną.
To jedna z niewielu emigrantek za tzw. chlebem, która tęskni za ludźmi w Polsce. Kasia też tęskniła i nawet wróciła.
Otworzyłam Dorocie drzwi i zobaczyłam ją z kwiatami. Nie powiem, byłam zaskoczona. Rzadko dostaję kwiaty, zazwyczaj są to bukiety na imieniny od kolegów z pracy. To bardzo miłe.

To ciekawe, ale częściej dostaję kwiaty od kobiet niż od mężczyzn. Uważam, że to w porządku. Jakoś ten gest bardziej pasuje mi do kobiet, niż do mężczyzn. W przypadku kwiatów od mężczyzn zawsze wyczuwam w nim jakiś cień przymusu, powinności, spełnienia oczekiwań albo kokieterii. Większość kobiet to lubi. To naturalne i potrzebne.

Kochani Mężczyźni! Jeśli chodzi o mnie, to możecie mi kwiatów nie wręczać, jeśli tego nie czujecie i nie jest to dla Was naturalny gest. Ja nie oczekuję ich od Was. To nie oznacza, że ich z przyjemnością nie przyjmę. Oczywiście przyjmę i będzie mi miło, ale zawsze pojawi się wątła i krótka myśl, czy to był Wasz pomysł i czy czujecie się z tym gestem naprawdę autentycznie. Czy może jest to powinność, przywdzianie formy społecznie oczekiwanej na daną okoliczność?

Kwiaty od kobiety to kobiecość do kwadratu. To tak, jakby facet facotowi dał się karnąć nową bryką. Kiedy zrobi to kobieta, koleżanka, to tak jakoś dziwnie, fajnie, cool, ale lepiej karnąć się z kumplem.

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Dzienniki kołymskie, Jacek Hugo-Bader

To druga książka Wydawnictwa Czarne z serii Reportaże, którą przeczytałam podczas rekonwalescencji. O pierwszej pisałam w styczniu - też o Rosji. Ta opowiada o ludziach Kołymy, o tym, jak żyją w skrajnie trudnych warunkach, jakie są ich historie i ich rodzin.
Opowieści z Traktu kołymskiego.

Słowami autora:

"(...) Ale dlaczego ja o tym opowiadam? Ano dlatego że wydaje mi się, że trzeba mieć raka, ciężko chore serce albo głowę, żeby tu żyć. Nie mieć naprawdę nic do stracenia albo innego wyjścia, żeby osiedlić się na biegunie okrucieństwa. Tak ludzie mówią i piszą o Kołymie. Innym razem mówią o największym koszmarze dwudziestego wieku, najstraszniejszej, przeklętej albo najdalszej wyspie Archipelagu Gułag, jego lutym biegunie, ruskiej Golgocie, białym krematorium, arktycznym piekle, mroźnym koncłagrze bez pieców, czy też, nie przymierzając, machinie do przemysłowego mielenia mięsa i kruszenia kości.
A wiecie, że ludzkie mięso w smaku podobno jest takie samo jak reniferowe - bardzo delikatne, chude i lekko słodkie? (...) Mówi się, że połowa obecnych mieszkańców Kołymy to potomkowie zeków, byłych więźniów łagrów. Drugie albo trzecie pokolenie. Kiedy uciekali z obozów, niekiedy brali ze sobą w tajgę słabszego kolegę. To były "ucieczki z kanapką" albo "z krową", która sama podążała za kimś, kto wreszcie ją zjadł."

"Z Magadanu mam ruszyć na Trakt Kołymski, czasem zwany Magistralą Kołymską, a w rosyjskim atlasie samochodowym - federalną drogą Kołyma. Miejscowi najczęściej mówią jednak krótko - Trasa. To jedyna droga na tym ogromnym terytorium, równym - przed licznymi zmianami administracyjnymi - trzeciej części całej Europy. Innymi słowy, to osiem i pół Polski i tylko 2025 kilometrów drogi (z kilkoma małymi odgałęzieniami), która łączy Magadan z miastem Jakuck w Jakucji. Chcę przebyć tę drogę. To całkowicie niedostępny, dziki, albo raczej zdziczały kraj (trochę jak nasze Bieszczady po drugiej wojnie), z siedzibami ludzkimi co kilkadziesiąt, a czasem kilkaset kilometrów. (...) Jedyny sposób pokonania tej trasy to autostop. Jazda solidnymi, ale topornymi ciężarówkami rosyjskiej produkcji: kamazami, uralami i krazami, zwanymi potocznie błotochodami. (...)

Starzy ludzie mówią, że ta droga to najdłuższy cmentarz świata. Policzyłem, że gdyby wszystkie ofiary kołymskich łagrów epoki Stalina położyć jedna za drugą, toby się na niej nie zmieściły. (...) 2025 kilometrów to ponad dwa miliony metrów. Dzieląc przez metr osiemdziesiąt centymetrów, wychodzi milion sto tysięcy chłopa. I dziewczyn. Że wtedy ludzie tacy nie rośli? Zależy kto. Łotysze, Estończycy jak na tamte czasy to chłopy jak byki, Japończycy, Kałmucy, Tatarzy, i kobiety - dużo niżsi. Nawet gdybym dzielił przez metr i siedemdziesiąt centymetrów, ta liczba zmieniłaby się dopiero w drugim miejscu po przecinku. Kołyma i tak zabrała pewnie więcej niż milion sto, czy dwieście tysięcy istnień ludzkich.
Rzecz w tym, że nikt tego nie wie. Gdyby zrachować wszystkie morskie transporty z ludźmi od wiosny 1932 do lata 1956 roku, wyszłoby nam, że na Kołymę przywieziono ponad dwa miliony więźniów. (...)
Ile było tych ofiar? Anne Applebaum, arcydokładna dziennikarka "Washington Post", w swojej książce Gułag (Gułag albo GUŁag to skrót od Gławnoje Uprawlenije Isprawitielno-Trudowych Łagieriej i Kołonij - Zarząd Główny Poprawczych Obozów Pracy) (...) pisze o 28,7 milionach przymusowych robotników w Związku Radzieckim, z których według dostępnych już dziś, ale, jej zdaniem, bardzo, bardzo niekompletnych archiwaliów, 2,75 miliona oddało życie. Z tego by wynikało, że "współczynnik śmiertelności" w łagrach wynosił dziesięć procent.
Tak zwana "pojemność" 160 obozów Kołymy to dwieście tysięcy ludzi (tyle jednorazowo mogło w nich przebywać). To byli ludzie, których władza radziecka wysyłała na daleką Północ na zatracenie i już nigdy nie chciała ich oglądać. Mieli tam wyginąć. Pierwszą zimę z 1932 na 1933 rok przeżył co piąty łagiernik. Komu kończył się wyrok, pod byle pretekstem dostawał następny i wracał w zaboj, na wyrobisko, na przodek w swojej kopalni złota albo zostawał przesiedziałym, czyli więźniem, który po odsiedzeniu swojego terminu, swojej pajdy, nie był zwalniany z łagru na przykład aż do końca wojny, chociaż nie było nawet jednego ekonomicznego powodu, żeby tam był. Każdą wykonywaną przez więźniów pracę ludzie wolni mogli wykonać taniej i lepiej.(...) Tak oto NKWD starało się połączyć ze sobą dwa sprzeczne zamierzenia: jak największego wydobycia złota z jak najszybszą eksterminacją ludzi uznanych przez bolszewików za wrogów.
Generał Władysław Anders w książce "Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939-1946" pisze, że wg jego ustaleń w latach 1940-1941 na Kołymę trafiło ponad dziesięć tysięcy polskich obywateli. Wśród nich bez wątpienia był owe trzy tysiące jeńców wojennych, o których wspomniał profesor Dawid Rajzman z Madaganu. Kiedy generał tworzył swoją armię, Rosjanie zwolnili z kołymskich łagrów 583 osoby. Tylu Polakom udało się tam przeżyć dwa lata, dwie straszne zimy z lat 1941 i 1942. Wśród nich był Ryszard Kaczorowski, ostatni prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie.
Najbardziej wg mnie wiarygodny wskaźnik stopy śmiertelności na Kołymie to jedyna 171-osobowa grupa byłych łagierników, która dotarła stamtąd do tworzącej się polskiej armii. To byli pozostali przy życiu polscy żołnierze z kampanii wrześniowej. Prawie wszyscy mieli amputowane po odmrożeniach palce u rąk i nóg. Oto najprawdziwszy wskaźnik śmiertelności! 171 osób z trzech tysięcy! 88,6 procent.

Ale o tym w moich opowieściach nie będzie prawie nic! O tamtych czasach. Jeśli pójdę do tych ostatnich, co żyją, to z chytrości, by tego nie stracić, bo to ostatnia chwila, żeby zapisać, co było im dane przeżyć, doświadczyć. Bo to ludzie wyjątkowi - oni widzieli dno życia, w łagrze przeszli granicę, poza którą rozpada się wszelka dusza. Ale najbardziej będę chciał usłyszeć, co było później, jak z takim doświadczeniem żyć. Jak oni żyli?"

Polecam tę książkę. Podczas jej czytania po raz kolejny w życiu oblała mnie zimna refleksja na temat człowieka. Prawdopodobnie jedynej istoty na Ziemi, która swoją inteligencję jest zdolna wykorzystać do wyrachowanego okrucieństwa wobec nawet własnego gatunku - najgorszego okrucieństwa, jakie można sobie wyobrazić i jeszcze gorszego... Z taką samą łatwością tworzy wysoko etyczne systemy filozoficzne (w tym religijne), jak i wysoko skuteczne metody tortur i wysoko zwyrodniałe metody eksterminacji. Niebywałe jest to, że zarówno te pierwsze, jak i skrajnie odmienne drugie są w stanie zawładnąć umysłami milionów jednostek - i to w dodatku nawet tych samych.

To co jest opisywane w tej książce, ale także całej masie innych o podobnej tematyce, działo się raptem 50-70 lat temu. To moich rodziców, ciotek i wujków dzieciństwo, a dziadków młodość... Ten fakt nie pozwala mi czuć się bezpiecznie. To, że korzystam z laptopa i mam dostęp do internetu i telefonu komórkowego, mam ciepłą wodę i centralne, bezobsługowe ogrzewanie, jem co tylko zechce mi się przygotować, a w tym czasie sonda robi odwierty na Marsie w poszukiwaniu śladów warunków do życia wg definicji planety Ziemia, Japończycy robią roboty, to tylko przejawy zajęcia umysłu tego najbardziej śmiercionośnego i okrutnego gatunku istoty ziemskiej. Wiem, że jak tylko pojawią się okoliczności prowokujące ten umysł do zupełnie innego i skrajnego zachowania (np. w celu przejęcia zasobów naturalnych innych gospodarek, w celu narzucenia innym narodom jednostkowej idei), to on bardzo szybko sięgnie do tkwiących w człowieku, atawistycznych instynktów i bezkompromisowych mechanizmów zachowania. Najbardziej czego się boję, to tej ciemnej strony człowieka. Wiem, że nie mam żadnego wpływu na nią i nie miałabym żadnych szans się przed nią uchronić.

Takie książki sprawiają, że skrycie i po cichu cieszę się, że żyję w tych czasach i w tej części Kuli Ziemskiej, które wbrew pozorom nie są najgorsze.

piątek, 25 stycznia 2013

Mrówki w nodze

Po operacji, jeszcze podczas pobytu w szpitalu, dowiedziałam się od neurochirurga, że mam się nie wystraszyć, kiedy w prawej nodze (tej, w której biegnie ugniatany nerw) poczuję mrowienie. To będzie dobry znak.

Zobrazował mi to na przykładzie łokcia, w który czasami się uderzamy akurat w miejsce szczeliny między kościami. Tam biegnie właśnie nerw. Z początku nic nie czujemy, ręka się samoistnie usztywnia, potem nagle czujemy silny ból, a na końcu nieznośne mrowienie i drętwienie. Dopiero po nim wszystko przechodzi. Ten sam proces przebiega w przypadku mojego nerwu kulszowego, tylko że nie w ciągu minuty, lecz kilku miesięcy. Najpierw nie czułam nic - generalnie mniejszą mobilność nogi, mniejszą możliwość rozciągania jej podczas ćwiczeń, potem byłam usztywniona w lędźwiach - chodziłam zgięta w przód, czasem mniej, czasem bardziej, po wstaniu z krzesła musiałam najpierw się rozruszać, aby zrobić krok, następnie nadszedł czas wielkiego bólu - jakieś 3 miesiące ( no i potem operacji)... Aktualnie oczekiwałam na mrowienie i drętwienie.
Mrowienie i drętwienie oznacza, że na całej długości nerwu przewodzą impulsy i docierają one do unerwionych partii ciała.

Dziś po raz pierwszy poczułam mrowienie!!! Delikatne i chwilowe, jedynie w części stopy, ale powtórzyło się po paru godzinach. Kurcze... cieszę się bardzo! Ostatnio jakby efekty ćwiczeń nie przyrastały wykładniczo, ani liniowo, jakby zamarły... trochę byłam zmartwiona tym faktem. W dodatku dwie wizyty u lekarzy obciążyły mnie bardzo i wykończyły. Ostatnie dwa dni odpuściłam sobie wychodzenie z domu i dłuższe ćwiczenia. 3/4 doby leżałam.
Dwa dni temu minął miesiąc od operacji. W tym czasie miałam trzy przypadki niekontrolowanego "wykopu" nogi. Moja noga z całą siłą mięśni, w jednej sekundzie, wyskoczyła przed siebie. Akurat każdy z tych 3 przypadków miał miejsce w nocy, kiedy leżałam na wznak. Moja noga wyskoczyła z całym impetem w kierunku sufitu. Gdyby ktoś był przy mnie w tych okolicznościach, to bym mu bardzo współczuła... To zjawisko na razie zanikło... Chyba kontrola nad nogą wraca... Ciekawe co się będzie działo dalej? Jutro sprawdzę, czy siła w stopie jest większa. Jak na razie była bardzo mała i pozwalała mi udźwignąć ciało jedynie w zakresie ok 30 stopni (kąt między podeszwą stopy a podłogą przy stawaniu na palcach). Normalnie jest to jakieś 50-60 stopni. W dodatku sił starczało mi na 2-3 udźwignięcia.

Obserwuję też możliwość wyprostowania nogi i uniesienia przed siebie. Na razie sięgam ok. 30 stopni. Aby przejść kontrolę neurologiczną i dostać orzeczenie o zdolności do pracy, muszę m.in. sięgnąć przynajmniej 90 stopni. Mam dwa miesiące na to. Codziennie ćwiczę i cieszę się, że przychodzą efekty :)

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę

"Tak sobie myślę" Jerzego Stuhra...

Jak pewnie większość wie, Jerzy Stuhr walczy z rakiem. Ten dziennik powstał dzięki jego córce, która podarowała mu brulion i poprosiła, aby zapisywał w nim swoje myśli. Później pojawiło się Wydawnictwo Literackie, które namówiło go na publikację.
W jego książce słowo "rak" pojawia się pod sam koniec - jest przytoczone z listu jednego w dzieci. To dziennik życia - takiego jak zawsze, jak co dzień - to dziennik pasji, nie choroby i nie umierania. Polecam gorąco!





Wybrane fragmenty:

Być jak dziecko:

Sponsoring

Belzebub

Seksmisja

Mrożek

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Igor T. Miecik, 14.57 do Czyty. Reportaże z Rosji

Po Falach sięgnęłam po 14.57 do Czyty. Reportaże z Rosji. Świetna książka. Wzruszająca i porażająca. Mam w głowie zakodowane już z dzieciństwa odczucia względem Rosji i w tej książce znalazły one upust i jednocześnie zobrazowanie na konkretnych historiach ludzi. Chyba łatwiej powiedzieć coś o Rosji właśnie w ten sposób - nakręcając film lub pisząc reportaż lub książkę fabularną - niż używając przymiotników.
Nie zdążyłam wynotować fragmentów z tej książki, a szkoda! Trafiła w ręce szwagra.

Na podstawie zobrazowanych różnych historii ludzi można od razu wysunąć wniosek, że Rosja pokazywana w telewizji, o której się mówi to jedynie Moskwa i to w dodatku tylko ta jej część, którą Putin chce pokazać. Książka skupia się na ludziach i ich tragediach. Tak postrzegam Rosję - zbiór ludzkich tragedii. Z pewnością są tam ludzie szczęśliwi, ale nie wiem, czy bym chciała się z nimi zaprzyjaźniać...
Rosja to największe państwo na Świecie pod względem powierzchni: 17,1 mln km². Zamieszkuje ją 143 mln osób. Moskwa to największe miasto Europy: 10,56 mln mieszkańców. Powierzchnia to 2510 km². Skoro pokazywana jest nam tylko Moskwa, w dodatku w wyrywkach rosyjskiej propagandy, to znaczy, że pokazywane jest nam mniej niż 7% społeczeństwa całej Rosji i mniej niż 0,01% całości kraju...
Powiem z całą powagą: jest się czego bać... i po przeczytaniu takich książek, docenia się to co się ma...

środa, 23 stycznia 2013

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Virginia Woolf, Fale

Zaczęłam w szpitalu od Fal Vigrinii Woolf. Tę książkę mam od dobrych 2 lat. Otrzymałam ją od miłośniczki VW, Iza Belli. W końcu miałam czas i głowę wolną od dręczących myśli, cyfr i paragrafów, aby ją przeczytać.
To druga książka Virginii Woolf, którą przeczytałam. Pierwszą była Pani Dalloway - także przeczytana dzięki Izie. Oczywiście styl typowy dla VW, niepowtarzalny i eteryczny. Uwielbiam myśl VW i słowa jakimi tę myśl przekazuje. A myśl ta potrafi ciągnąć się na dziesiątki stron, jak wstążki od latawców na wietrze. Styl VW albo się lubi, albo się go nie lubi. Wątpię, aby były możliwe stany pośrednie. Ja uwielbiam. Jak do tej pory nie znalazłam podobnego stylu w żadnej książce, u żadnego autora. Zaczęłam aktualnie czytać Dostojewskiego i niestety... czuję niedosyt stylu... Bardzo zwracam na niego uwagę i nie potrafię się na nim nie skupiać. Tak jak na reżyserii w filmie.
Z tych obu książek, Panią Dalloway czytało mi się łatwiej i przyjemniej. Chyba dlatego moje pierwsze odczucie było takie, że podobała mi się bardziej, z racji tematyki - samej fabuły. W obu (i jak się domyślam w pozostałych książkach także) znaleźć można głębokie zanurzenie w psychikę człowieka i jego emocjonalność. W Falach VW dała popis nie tylko swojej wnikliwości, ale także swoim umiejętnościom literackim. Pokazała te same sytuacje, te same miejsca, w których osadziła swoich bohaterów oraz dalsze ich losy. Naiwny czytelnik mógłby oczekiwać, że postaci te będą doświadczać tych samych osobistych przeżyć, a jednak zupełnie inaczej każda z postaci odbiera rzeczywistość i siebie w niej, każda z tych postaci inaczej układa swoje dalsze życie. Każdy z bohaterów totalnie odmienny i totalnie odmiennych przeżyć doświadcza. Uwydatnienie jednostki - to cel prozy VW w moim odczuciu. Indywidualizm podniesiony do rangi sacrum. Transparentna narracja, jednolita w całej książce, typowa dla VW, jednak jakby bardziej dojrzała, jakby kwitnąca. Odbieram te książkę, jako wyjątkowe dzieło pod względem literackim. Czuć w nim ducha epoki, w jakiej żyła VW, co dodaje mu szlachetności i wagi.
Odwrotnie proporcjonalnie kształtują się moje zapatrywania na obie książki VW, które przeczytałam - z chęcią obejrzałabym film na podstawie Pani Dalloway, w przeciwieństwie do Fal. Jednak Fale wydają mi się bardziej kunsztowne literacko.
Zdecydowanie sięgnę po kolejne książki VW.
Dodam jeszcze, że warto wrócić do nich i przeczytać ponownie. Za pierwszym czytaniem nie jest się w stanie docenić pełni talentu literackiego VW, gdyż wiele umyka percepcji, zostawiając nutę podniecenie w sercu. Z tą właśnie nutą pozostałam po zamknięciu książki i wiem, że wrócę do prozy VW z wielką chęcią, gdy dopadnie mnie głód kunsztu.

Fragmenty: (jest ich wiele... ale wybiorę tylko kilka)

"(...) Lecz ja przywiązuję się tylko do imion i twarzy i gromadzę je jak amulety przeciw nieszczęściu. Wybieram jakąś nieznaną mi twarz po drugiej stronie sali i nie mogę pić herbaty, kiedy naprzeciw mnie siedzi ta dziewczynka, której imienia nie znam. Krztuszę się. Gwałtowność uczucia wstrząsa mną na wszystkie strony. Wyobrażam sobie tych bezimiennych, nieskazitelnych ludzi, jak obserwują mnie spoza zarośli. Podskakuję wysoko, żeby wzbudzić ich podziw. Nocą, w łóżku, wprawiam ich w kompletne zdumienie. Za cenę ich łez ginę często przeszyta strzałami. Gdyby mi powiedzieli albo gdybym się dowiedziała z nalepek na ich kufrach, że w czasie ostatnich wakacji byli w Scarborough, całe to miasto okryłoby się złotem, a wszystkie jego ulice rozbłysłyby lampami. Dlatego nie lubię luster, które pokazują moją prawdziwą twarz. Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała.(...)"
To nie o mnie, ale jak pięknie opisana jest postać Rhody - nieśmiałej, zamkniętej w sobie i umniejszającej swojej wartości, wręcz nie widzącej jej w sobie. Tyle siebie ceni, na ile upodobni się w zachowaniu do innych, wybranych osób, które wydają się jej ważne, piękne i mądre. Inni świadczą o jej wartości w jej odczuciu, jakże błędnym. Jedyne z czym się utożsamiam w tym opisie to potrzeba uderzenia ręką w coś twardego, aby wrócić do ciała z odchłani zadumy, która mnie ogarnia dogłębnie. Ja także muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby...

"(...) Wśród sporadycznych wstrząsów, nagłych jak skoki tygrysa, życie wyłania się z morza, dźwigając ciemną grzywę. Tego właśnie jesteśmy uczepieni, do tego jesteśmy przywiązani, jak ciała do dzikich koni. A jednak znaleźliśmy sposoby wypełnienia tych szczelin i maskowania pęknięć.(...)"
Tak... życie w formach, układach i wg wzorów... Ja staram się od czasu do czasu zrobić szczelinę w kokonie codziennego życia. O jednej pisałam w 2010 r. Biorę poprawkę na mentalność brytyjską i inaczej podchodzę do tych szczelin. One w moim życiu są pożądane i nie wypełniam ich w celu zamaskowania. Jednak etykieta i propagowany schemat społeczny tak by nakazywał. I tak najczęściej jest także w naszym społeczeństwie.

O Jinnie...
"(...) Nie jesteśmy tak mało skomplikowani, jak by - dla zaspokojenia swych potrzeb - życzyli sobie tego nasi przyjaciele. A jednak miłość jest prosta.(...)"
Tak Iza Bello - a jednak miłość jest prosta :)

O Bernardzie...
"(...) Nie chcę być człowiekiem, który siedzi przez pięćdziesiąt lat w jednym miejscu, rozmyślając o swoim pępku. Chcę być zaprzężony do wozu, do wozu na warzywa toczącego się po kocich łbach(...)"

O Bernardzie jeszcze...
"(...) Kropla po kropli opada cisza. Zbiera się na sklepieniu umysłu i opada w kałuże pod spodem. Na zawsze sam, sam, sam - to cisza opada, roztaczając swe kręgi po najdalsze krańce. Syty i zaspokojony, wypełniony zadowoleniem średniego wieku, ja, którego samotność zabija, pozwalam ciszy opadać kropla po kropli.
Lecz teraz opadająca cisza dziobie mi twarz, trawi mój nos, jak deszcz trawi ustawionego na podwórzu bałwana. W miarę jak cisza opada, rozpuszczam się zupełnie, tracę rysy twarzy i trudno byłoby mnie odróżnić od kogoś innego. To nieważne. Co jest ważne? Zjedliśmy dobrą kolację.(...)"

Czyż nie aktualne?

O Louisie...
"(...) Życie było dla mnie czymś strasznym. Jestem jak jakaś ogromna ssawka, jakieś lepkie, kleiste, nienasycone usta. Usiłowałem wydobyć z żyjącego miąższu tkwiącą w środku pestkę. Zaznałem niewiele naturalnej pomyślności(...). Cóż było moim przeznaczeniem, ostro zakończona piramidą, która przez wszystkie te lata uciskała mi żebra? (...) Nie jestem pojedynczą i przemijającą istotą. Moje życie nie jest rozbłyskującą na chwilę iskierką, jak blask na powierzchni diamentu. Schodzę pod ziemię krętymi korytarzami, jak strażnik nosi latarnię od celi do celi. Moim przeznaczeniem było pamiętać i musieć splatać ze sobą, skręcać w jeden sznur rozliczne nici - cienkie, grube, zerwane, trwałe - naszych długich dziejów, naszego burzliwego i różnorodnego czasu. Wciąż są nowe rzeczy, które trzeba zrozumieć , dysonans, którego trzeba nasłuchiwać, fałsz, który trzeba zganić. Spękane i powalane sadzą są te dachy z kapturami na kominy, luźnymi dachówkami, skradającymi się kotami i oknami na poddaszu. Stąpam ostrożnie po stłuczonym szkle, między chropowatymi dachówkami i widzę tylko ohydne , wygłodzone twarze.(...)"

O Louisie jeszcze...
"(...) W ten to figlarny i ironiczny sposób mam nadzieję odwrócić Waszą uwagę od mojej drżącej, wrażliwej, nieskończenie młodej i bezbronnej duszy. Bo zawsze jestem najmłodszy, najbardziej naiwnie zaskoczony, jestem tym, który wybiega naprzód z obawą i współczuciem, skrępowaniem albo śmiesznością - wystarczy plamka na czyimś nosie albo niezapięty guzik. Cierpię za wszystkie upokorzenia. A jednak jestem także bezlitosny, twardy jak marmur. Nie rozumiem, jak możecie mówić, że szczęściem było żyć. Wasze drobne emocje, dziecinne zachwyty, kiedy gotuje się czajnik, kiedy łagodny podmuch unosi nakrapiany szal Jinny a on szybuje w powietrzu jak pajęczyna są dla mnie jak jedwabne wstążki rzucane w oczy nadcierającego byka. Potępiam was. A jednak moje serce tęskni do was. Z wami przeszedłbym ogień śmierci. A jednak najszczęśliwszy jestem w samotności Zachwycają mnie złociste i szkarłatne stroje. A jednak wolę widok na nadstawki kominów, koty ocierające sparszywiałe boki o chropowate kominy, wybite okna i chrapliwe rzężenie dzwonów z wieży jakiejś murowanej kaplicy.(...)"

I na podsumowanie... "(...) Niemniej jednak życie jest przyjemne, życie jest znośne. Wtorek następuje po poniedziałku, potem jest środa. Umysł obrasta w słoje. Tożsamość krzepnie. Proces wzrastania łagodzi ból. Wdech i wydech, wydech i wdech, przy narastającym pomruku i energii pośpiech i zapalczywość młodości wprzęgane są w służbę, aż całe istnienie zdaje się kurczyć i rozszerzać jak główna sprężyna zegara. Jak prędko płynie strumień od stycznia do grudnia! Porywa nas nurt spraw tak dobrze znanych, że nie rzucają już cienia. Płyniemy, płyniemy... (...)"

"(...) Chwała niebiosom (...) - nie musimy ubijać tej prozy w pianę poezji.(...)"

Ryzyko pooperacyjne przepukliny uciskającej korzeń nerwowy

W wypisie ze szpitala napisano: 2 miesiące po operacji oszczędzać się, nie przyjmować wymuszonej pozycji ciała (stania i siedzenia) przez dłuższy czas, dużo odpoczywać i leżeć, nie wykonywać skrętów tułowia, nie dźwigać.

Dlaczego?
Generalnie, wiadomo - wszystko musi się zagoić. Jedyne co można zobaczyć (i to dzięki lusterku) to to, jak goi się rana. Po miesiącu rana powinna być zabliźniona. Moja była już po 3 tygodniach. Opatrunki nie były już potrzebne chwilę wcześniej. Jednak to tylko to co można zobaczyć. Krążek międzykręgowy goi się inaczej i w związku z tym jest spore ryzyko powikłań.
Gojenie się krążka przebiega dłużej niż skóry, najpierw tkanka nadbudowuje się - jest jej nadmiar, który powoduje, że może przylgnąć do nerwu. Dopiero po pewnym czasie następuje kurczenie się i zabliźnianie. Jeżeli to przyleganie utrzyma się w procesie zabliźniania, to nerw może zabliźnić się wraz z krążkiem, a to rodzi poważne komplikacje. Jeżeli dołożymy do tego nadmierny ruch, skręty tułowia i zbytnie obciążenie, to ryzyko powikłań wzrasta.
Neurochirurdzy zabezpieczają operowane miejsce specjalnym materiałem, który zabezpiecza nerw przed przyleganiem do krążka. Jednak, jak ten cały proces przebiega i czy ten materiał utrzymał się we właściwym miejscu, nie można mieć pewności. Lepiej faktycznie się oszczędzać i uważać. Czasami jest ciężko, zwłaszcza kiedy człowiek ma motorek w tyłku...

wtorek, 22 stycznia 2013

Wdzięczność pacjenta

Dr Prywiński został zwolniony ze Szpitala Uniwersyteckiego im. Jurasza w poniedziałek 14 stycznia 2012 r. 18 stycznia br. miałam mieć u niego konsultację pooperacyjną. Zdecydowałam się pójść do niego w ramach prywatnej wizyty jeszcze przed wyznaczonym terminem szpitalnym. Uznałam, że muszę się zobaczyć z tym lekarzem po wyjściu ze szpitala - po pierwsze, aby mieć ciągłość leczenia u jednego lekarza (jak długo to będzie możliwe), a po drugie, aby po prostu zobaczyć się z nim i porozmawiać. Także podziękować po raz kolejny.
Dowiedziałam się, dlaczego został zwolniony i nie zdziwiło mnie to. Jaka szkoda, że mnie to nie zdziwiło... Jaka szkoda, że takie procesy są także obecne w moim życiu i znam je dobrze...

Jestem Mu bardzo wdzięczna za bezinteresowną pomoc. Za leki przywiezione do domu, kiedy nie mogłam wstać z podłogi. Za szybki termin operacji, która faktycznie była pilna. Za ludzkie i uprzejme potraktowanie. Niestety w dzisiejszych czasach uprzejmość na gruncie zawodowym (jakimkolwiek), nie opłacana (niestymulowana) dodatkowo, to rzadkość. Dlatego otwarcie za nią zawsze dziękuję, chcąc podkreślić, że to ważne i bezcenne, że warto pielęgnować ją w życiu codziennym.

I tu wkrada się wątek wdzięczności pacjenta względem lekarza. W tle afera Doktora G. i temat łapówek wciążz gorący, przez jednych piętnowany publicznie, przez innych przemilczany skrycie.

Podczas pobytu w szpitalu zapytałam jednego z pacjetnów - podobnie jak ja, prowadzonych przez Dr - czy planuje Mu się jakoś odwdzięczyć. Tak... jego plany były już przygotowane w dwóch kopertach. Nosił te koperty w spodniach dresowych podczas spacerów po szpitalnym korytarzu. W każdej chwili mogły być potrzebne. Okazja do zrealizowania jego planów mogła pojawić się nagle. Zaintrygowało mnie, dlaczego w dwóch? Nie miałam odwagi zapytać, jak duże są to plany. Odpowiedź padła bardzo konkretna: 500 zł w jednej (najwidoczniej plan A), a gdyby okazało się za mało, to 500 zł w drugiej (najwidoczniej plan B).

Byłam zmieszana... Odradzałam koledze z oddziału takiego planu i tłumaczyłam tym, że może przyczynić się do popsucia mu reputacji. Jednocześnie czułam oburzenie i obawę związaną z koniecznością podjęcia wyboru, co do moich ewentualnych "planów". Kolega z oddziału przekonywał mnie, że trzeba się odwdzięczyć, że nie można spalić sobie mostów, kto wie, czy ten lekarz nie będzie mógł pomóc jeszcze nie jeden raz w przyszłości. Nie można ot tak odejść.
Co więcej, kolega z oddziału podszedł do lekarza-kolegi Dr podczas jego dyżuru i na korytarzu zapytał wprost czy tamten czegoś oczekuje... Kiedy ten nabrał wody w usta i nic nie odpowiedział, kolega z oddziału trochę był zdezorientowany. Oczekiwał prostej odpowiedzi. A może oczekiwał cennika wyjętego z kieszeni fartucha?
Kiedy w końcu trafił na dyżur Doktora powtórzył podejście z ręką w kieszeni, gotową do wyjęcia planu A. A ten powiedział mu to, czego bym sobie życzyła i na co skrycie liczyłam: że to jego praca i słowo dziękuję jest wystarczające, a jeżeli czuje wdzięczność i potrzebę odwdzięczenia się, to może to wyrazić inaczej niż pieniędzmi i tych nie przyjmuje; niczego nie oczekuje.

Czułam oburzenie zachowaniem kolegi z oddziału i brak zgody na takie postępowanie, ponieważ podchodzę do zawodu lekarza tak jak do każdego innego. On wykonuje operację, a ja ustalam ceny w mojej firmie. On ratuje życie człowiekowi, a ja staram się pozyskać dodatkowe środki na inwestycje w spółce, które mogą te ceny w przyszłości obniżyć. Ktoś inny ratuje zwierzęta, lasy, oceany... Mogę jedynie pozozadrościć takim lekarzon jak Dr Prywiński, że jego praca ma głębszy sens i może dodawać sił rano, aby wstać i iść na dyżur. Ja niestety często tego sensu nie widzę i sił często mi brakuje. Uznałam, że nie będę przygotowywać koperty (ani kopert). Lekrz ma zapłacone za swoją pracę z NFZ, do którego ja co miesiąc odprowadzam niemałą kwotę, z której w dodatku jak na razie korzystali inni (starsi). W końcu i ja muszę skorzystać z poważnego, specjalistycznego leczenia. Nie powinnam płacić za to drugi raz. Owszem jestem bardzo wdzięczna lekarzowi i lekarzom. Wyraziłam to niejednokrotnie, a nawet na ostatnim obchodzie podziękowałam całemu personelowi za opiekę i skuteczne leczenie. Wzbudziłam tym zachowaniem w persnelu zaskoczenie i pewnie podejrzliwość, a nie serdeczność i najzwyklejsze w świecie stwierdzenie "proszę bardzo, to nasza praca". Wśród 15 osób tylko na twarzy 2 zobaczyłam "uśmiech" i wyrażoną w ten sposób komunikację... Pozostali odeszli skostniali i zmieszani. Myślę, że tak normalnie i publicznie wyrażona wdzięczność była dla personelu zaskoczeniem. Może pomyśleli, że jestem czyjąś znajomą i trzeba na mnie uważać. Pacjenci raczej nie mają odwagi publicznie wyrażać swojej wdzięczności. Pielęgniarce przy łóżku - owszem. Ale jednej i na osobności, a lekarzowi - w kopercie.
Sami pacjenci rozwydrzyli całe środowisko lekarskie. Sami sprowokowali powstawanie prywatnych praktyk i sami je utrzymują. Łapówki to też ich dzieło. Sami je wtykają, bo liczą na łaskę i lepsze traktowanie.
Ja nigdy nie dawałam wyrazów wdzięczności w postaci pieniędzy i nie będę tego robiła. Także w tym przypadku. Lekarz ma bardzo dobre opinie. Chcę je podtrzymywać i mówić, że zostałam tak dobrze potraktowana bez łapówki i jest to w tych czasach możliwe. Już nie jedna osoba się dziwiła, że bez łapówki tak wszystko się potoczyło w moim przypadku. Otóż tak. Tak się właśnie potoczyło i jest to możliwe. Ja tego nie chcę popsuć i nie dam żadnych pieniędzy w ramach wdzięczności lekarzowi, bo to by oznaczało, że przyklejam łatkę na Jego praktyce lekarskiej "On bierze". Ja, jako lekarz i jako ja - takiej łatki bym nie chciała mieć i jestem pewna, że Dr Prywiński także.

Dr Prywiński nie bierze. Tyle mogę powiedzieć.

Na wizycie szpitalnej Dr Nowak, zastępujący Dr Prywińskiego, powiedział mi, że miałam szczęście, bo trafiłam na jednego z najlepszych neurochirurgów. Patrzyłam na Dr Nowaka, a w głowie miałam jedno pytanie: Dlaczego szpital wobec tego nie zatrzymuje tego jednego z najlepszych neurochirurgów? Jak zawsze sedno pracy schodzi na dalszy plan, kiedy w grę wchodzą relacje międzyludzkie (służbowe), plany, budżety i ambicje, a najczęściej także polityka (bliżej lub dalej dysząca za plecami)... Nie zadałam tego pytania. Powiedziałam, że widząc efekty operacji, na własnym przykładzie mogę zdecydowanie potwierdzić Jego stwierdzenie, nie mając wiedzy medycznej i nie mogąc fachowo wypowiedzieć się w tej materii. Dodałam, że zmiany często wychodzą na lepsze. Nie dodałam komu... Zostawiłam resztę w powietrzu między mną, a lekarzem.
Przypomniała mi się rozmowa z Dr Kitlińskim, który poprosił, abym przekazała Dr Prywińskiemu, że mi go polecił oraz przekazała pozdrowienia.
Wiem, że Dr Prywiński to jeden z najlepszych neurochirurgów, bo potrafię wyciągać wnioski z obserwacji i faktów.

Dr Prywińskiego zatrudniono już w 3 dni po odejściu z bydgoskiego szpitala w Toruniu. Jest w połowie swojej kariery zawodowej i myślę, że dalej będzie ją efektywnie rozwijał.

piątek, 11 stycznia 2013

Kiedy można zacząć chodzić po operacji kręgosłupa?

Niech sobie przypomnę...
Po miesiącu? Po tygodniu? Po 3 godzinach? A może po wybudzeniu z narkozy?

Kiedy po wybudzeniu z narkozy podziwiałam moje dwie nogi leżące na materacu łożka i mnie samą leżącą na plecach (jak ja tęskniłam za tą pozycją!), neurochirurg poprosił mnie o spacer z nim po korytarzu.
Po pierwsze: byłam w szoku, że lekarz w ogóle się mną interesuje i obawiałam się, że może jakaś kamera stoi w rogu sali...
Po drugie: zaraz... przecież ja jestem dopiero co po operacji kręgosłupa! Jaki spacer?

Wstałam z łóżka (hmmmm... wstałam... to szumnie powiedziane... wykulałam się z niego :). Kiedy moje stopy dotknęły podłogi, byłam sztywna i wyprostowana jak tyczka. Pani Lidzia i Beata będące przy mnie wtedy stały obok gotowe do pomocy. Stałam! Zaczęłam robić kroki. To znaczy zaczęłam przesuwać stopy po podłodze. Czułam się jak pingwin na lądzie, który wykonuje krok całą połową swojego ciała, w dodatku ja nie podnosiłam stopy, tylko nią szurałam po podłodze. Tak więc robiłam krok zaczynając od barku, biodra i dosuwanej do nich stopy, potem druga połówka przejmowała inicjatywę i w ten sposób... szłam! Po 3 krokach omdlałam... Zalał mnie zimny pot i zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale uśmiech miałam od ucha do ucha. Wylądowałam w łóżku.

Do nocy schodziła ze mnie najwyraźniejsza porcja narkozy - paskudny, chemiczny smak i eter wszechobecny, który wychodzi całym ciałem. Było mi niedobrze. Pilnowałam cały czas tego uczucia, aby w porę zareagować kontrolowanym wymiotem (to znaczy skierować twarz nad śmietnik, przystawiony do mojego łóżka).
Pierwszym zwrotem akcji było parcie na pęcherz. Całe szczęście, że było kontrolowane! Ufff... Sama nie byłam w stanie dojść do toalety. Robiło mi się od razu ciemno przed oczami i zalewał mnie zimny pot. Uczucie ogólnego zatrucia ogarniało całe moje ciało.
W nocy musiałam radzić sobie sama. 3 razy goniło mnie do toalety, więc 3 razy podejmowałam akcję wyjścia z łóżka i dojścia do WC, a potem obłużenia się i powrotu. Te akcje stały się celem egzystencji w pierwszej dobie po operacji. Najgorsze było wygrzebanie się z łóżka. Oczywiście moje 157 cm (teraz już wiem dlaczego nie 158cm!!! przez zdeptane i ugniecione krążki międzykręgowe) po raz kolejny okazuje się poniżej wszelkiej normy. Łóżko było dla mnie niemal jak stacja kosmiczna w odległej o całe setki myśli od podłogi. Na szczęście była płaska, bez progów i schodów, więc wystarczyło się na nią dostać, a reszta przychodziła z każdym szurnięciem. Przychodziła bez pośpiechu. Pęcherz musiał być cierpliwy.
Po dojściu do WC musiałam najpierw wytrzeć deskę klozetową, bo była oblepiona gęstym i niemal pomarańczowym moczem. Pomyślałam, że tylko facet może zrobić coś takiego! Poszurałam w kierunku papieru toaletowego, którego rolka stała na kaloryferze. Potem przystanęłam i oparłam się o ścianę, aby zimny pot mnie oblał zupełnie, mroczki sprzed oczu nabrały regularnych ruchów i dopiero mogłam myśleć o urwaniu kawałka szarego, kropkowanego papieru (100% makulatury!). Ustawiłam moje ciało bezpośrednio na przeciw obiektu mojego jakże osobistego celu i przygotowałam się na wysiłek. Wzięłam głeboki oddech - ale nie za bardzo głeboki, aby umysł nie doznał przetlenienia! - i lekko szarpnęłam 30 centymetrowy kawałek szarej taśmy. Odwróciłam moje ciało w kierunku umywalki i dopiero zrobiłam krok, kiedy miałam pewność, że całe moje ciało jest na wprost mojego kolejnego celu. Doszurałam do umywalki, zmoczyłam taśmę i odwróciłam ciało w kierunku zakrapianego klozetu. Doszurałam... Teraz ogarnęła mnie zaduma. Czy dam radę kucnąć? O schyleniu się nie było mowy! Postanowiłam sprawdzić. Dałam radę. Moje oczy zbliżyły się do tych niemal pomarańczowych kleksów i zachciało mi się wymiotować. Teraz żałuję, że podjęłam całą resztę moich sił, aby tego nie zrobić. Wytarłam je. Potem zebrałam wszystkie siły, aby wstać. Ku mojemu zdziwieniu przysiad nie był problemowy (poza siłami, których generalnie mi brakowało). Miałam zawsze silne uda, więc dawałam radę bez problemu. Cały czas musiałam jednak utrzymywać pion od pasa w górę. Sięgnełam po kolejne kawałki szarej taśmy i w końcu mogłam spróbować usiąść na klozecie. Całą siłę i pracę przejęły uda. Ból był konkretny mimo znieczulenia.

Pilnie wczuwałam się w proces... Czy go na pewno kontroluję? Czy wcześniej go kontrolowałam? Czy da się go w ogóle kontrolować, kiedy się bardzo chce po prostu sikać!? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko tyle, że skoro zaczęłam dopiero po całej akcji z pomarańczowymi kropkami, to znaczy, że jest dobrze. Co za ulga! Tylko w takich sytuacjach człowiek docenia komfort kompaktowego WC.
Doszurałam do łóżka i padłam bez sił. Do kolejnego parcia. Ułożyłam ciało (jakieś 10 minut) w pozycji, w której uznałam, że dam radę zasnąć i najwidoczniej udało się.

Następnego dnia nadal szurałam jak pingwin, ale drugiego dnia po operacji już było lepiej. Zaczęłam już unosić stopy. Dopiero trzeciego dnia po operacji wykonywałam swobodny ruch stopą od pięty po palce. Kosztowało to sporo wysiłku i pracy, ale dawało radę.

Od pierwszego dnia po operacji wykonywałam ćwiczenia zaprezentowane przez Panią rehabilitantkę. Napinanie pośladków naprawdę może być bolesne i uświadamia, gdzie mięśnie przyczepiają się do kręgosłupa! Tak samo wciskanie kolan w materac łóżka w leżeniu na plecach. Do tego chodzenie i wspinania na palce stopy - to komplet ćwiczeń na początek.

Trzeciego dnia po operacji chodziłam juz po schodach. Trzy piętra w dół i w górę. I wystarczy... Mroczki lubią takie akcje i wracają przed oczy.

Wszystko to na przeciwbólowych. Dopiero szóstego dnia po operacji zaczęłam je wycofywać. Lekarze zadecydwali o tym siódmego dnia. Ból był mały, chyba nawet bardzo mały. Dało się zasnąć - to najważniejsze.

środa, 9 stycznia 2013

Mikrodiscektomia z użyciem systemu tubowego

To pełna nazwa operacji przepukliny kręgosłupa, a dokładnie przepukliny krążka międzykręgowego z użyciem tytanowych tub, zamiast laparoskopii.

Odbyła się w niedzielę 23 grudnia 2012 r. pomiędzy 12.15, a 16.15.

Trafiłam w niebieskiej, wielkiej piżamce do Kliniki Neurochirurgii i Neurotraumatologii Szpitala Uniwersyteckiego im. A. Jurasza w Bydgoszczy. Wybrałam łóżko pod oknem. W tym terminie (pod koniec roku) miałam możliwość wyboru łóżka!
W ciągu 30 minut odbyłam 3 wywiady (z pielęgniarką, dietetyczką i anestezjologiem), przebrałam się w fartuszek operacyjny i połknęłam pół niebieskiej tabletki, po której miałam zasnąć. Zanim ją jednak połknęłam skrzętnie schowałam pieniądze i karty płatnicze, co nie dawało mi spokoju na myśl, że moje rzeczy zostaną zupełnie same. Sala była otwarta i każdy miał do niej dostęp. Nie myślałam o tym zupełnie biorąc z domu plecak. Przyjrzałam się też, czy przez ten operacyjny fartuszek widać nagie ciało. Widać... Na szczęście będę leżała na brzuchu, pomyślałam.

Dopiero po tym mogłam spokojnie połknąć tą tabletkę. Połknęłam... spojrzałam w okno i zadałam sobie pytanie: czy ja się boję?
Nie bałam się tak, jak się tego obawiałam. Raczej miałam surową i chłodną świadomość konieczności tej operacji, a stoickie pogodzenie się z nią wynikało z trzymiesięcznej traumy bólu i niemożliwości normalnego funkcjonowania. Dlatego odpowiedziałam sobie jedynie: nie stresuj się, bo stres może zakłócić przebieg narkozy i możesz sama sobie zrobić kuku.
Uświadomiłam sobie, że bardziej myślę o narkozie. Czy wszystko będzie ok?
Fakt, że schowałam karty i pieniądze wpłynęły na mnie uspokajająco. Jedyne co zaczęło mnie trapić tuż przed odpłynięciem to obawa, że po wybudzeniu, jeszcze w półnarkozie, zacznę gadać głupoty i jakie to będą głupoty? Podobno ludzie różnie reagują... Mój ojciec wyznawał miłość każdej pielęgniarce, która do niego podchodziła.
Obym tylko nie zaczęła mówić o tych pieniądzach i kartach - np. gdzie je schowałam! Dlatego przestałam o tym myśleć. Zaprogramowałam się natychmiastowo na udaną operację. Nie starałam się niczego sobie wyobrażać, tylko wczułam się w zasypianie.

Pamiętam jak przez mgłę pielęgniarki, które podeszły do łóżka i stwierdziły, że jestem gotowa (to znaczy... sama nie wiem jaka?) i jazdę na łóżku do windy. Chyba mam w pamięci obraz wnętrza windy i jej sufitu. To wszystko jest bardzo mocno rozmyte i nie mam pewności czy te obrazy są moim wyobrażeniem, czy faktycznie zakodowały się przez luki sztucznego snu.
Pamiętam, jak dotarłam na salę operacyjną. Nie pamiętam jej kompletnie, ale wiem, że miałam świadomość dotarcia do niej. Jedyne co pamiętam, to fakt, że postawiono łóżko, na którym mnie przywieziono, przy innym łóżku - prawdopodbnie był to stół operacyjny. Był trochę wyższy od mojego łóżka i miał ciemny kolor, a może był przykryty czymś ciemnofioletowym? Pamiętam go z perspektywy leżenia na lewym boku.
Uczucia miałam stłumione, wręcz wyłączone. Obecnie wspominane obrazy wywołują we mnie uczucia totalnego wyobcowania i znalezienia się w miejscach i sytuacjach, których nie byłabym w stanie sobie wyobrazić. Ale nie ma w tym strachu. Ani wtedy, ani teraz. Dlatego porównuję je z uczuciami, jakie pojawiają się podczas oglądania filmów o kosmosie lub serialu "Chirurdzy". Wszystko jest spoza mnie, spoza mojego dotychczasowego doświadczenia i możliwości wyobrażenia. Uniesienie emocji bierze się z faktu bezpośredniego oddziaływania na ciało i okoliczności przestrzeni zupełnie odbiegających od codziennych obrazów i aranżacji.
Znalazłam się w totalnie odmiennym stanie psychiczno-fizycznym, w dodatku w zaskakująco odmiennym stanie świadomości i w pomieszczeniu, którego nawet w ogólnym zarysie nie mogłabym sama zaaranżować. Czy czułam zaciekawienie i podniecenie? To zaskakujące, ale czułam zaciekawienie. Pamiętam, że kolor tego czegoś, do czego przycumowałam na moim łóżku z pustej sali, w kórej mój plecak został bez nadzoru, co podejrzewałam jest stołem operacyjnym, zaskoczył mnie. Pamiętam, że w mojej przytłumionej świadomości szukałam nazwy dla tego koloru i tylko na nim zawiesiła się mgła mojego stanu. Bez względu na to czy, był to faktycznie stół operacyjny, kolor był ciemnofioletowy.

Po operacji pamiętam wybudzanie się. Pamiętam, że podczas niego miałam świadomość snu. Tak, miałam sen! To niesamowite, bo zazwyczaj nie pamiętam moich snów. Tylko podczas urlopów i okresów totalnego wyluzowania psychicznego i emocjonalnego pamiętam moje sny. Czyli bardzo rzadko. Najwidoczniej byłam wyluzowana.
W tym niesamowitym śnie miałam przed sobą pudełko przegródek z jakimiś wartościami. Mogłabym zobrazować to metaforycznie jako drewniane pudełko tradycyjnego katalogu bibliotecznego z fiszkami nt. pozycji ksiażkowych znajdujących się na półkach. Co niektórzy już takich nie pamiętają...
Układałam te moje wartościowe fiszki wg jakiegoś klucza. Wiem, że miało to na celu zabudżetowanie czegoś, zaplanowanie. Dlatego podczas wybudzania mówiłam na głos, że "cały czas planowałam, cały czas planowałam, cały czas planowałam...". Jedynie z opowiadań wiem, że miało to miejsce, kiedy jechałam korytarzem na moim łóżku do dużej sali kliniki, pod okno. Pamiętam, jak to mówiłam, pamiętam ten sen, ale kiedy sie to działo, nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że szedł koło łóżka neurochirurg, który mnie operował.
Przebudzałam się chwilę po tym. Pamiętam twarze nade mną i to, że zaczęłam się trząść z zimna. Zęby mi dzwoniły, szczęka była zaciśnięta, a usta wyschnięte i spragnione. Ponad godzinę wracałam do uczucia ciepła.

Było już po wszystkim. Przyszedł neurochirurg, który mnie operował. Zapytał o nogę...
Dopiero pomyślałam o mojej prawej nodze, która od 3 miesięcy pozostawała nie sprawna lub sprawna w ograniczonym zakresie. Ja sama nie mogłam w tym czasie przyjąć pionowej lub poziomej pozycji (jedynie skuloną). Moja noga leżała na łóżku tak samo, jak lewa. Nie zwijałam się z bólu i leżałam płasko na plecach.
Niesamowite!

Operacja sie udała. Największe jej ryzyko wiązało się z nerwem napiętym bardzo mocno, którego nie można było swobodnie przesunąć, aby dojść do przepukliny. Podczas siłowania się nim mogło dojść do trwałego uszkodzenia. Na szczęście nie doszło, ale trzeba było wydłubać większą część krążka międzykręgowego (z boku nerwu), aby zrobić miejsce na odsunięcie nerwu i dopiero dojść do przepukliny i ją usunąć.
Czysta murarka! Jak kładzenie i przesuwanie kabli elektrycznych w ścianie. Trzeba najpierw wydłubać, aby włożyć lub przesunąć kabelek, a potem zagipsować, zaszpachlować i wyszlifować. Podobałaby mi się taka robota!