sobota, 14 maja 2011

Szykowanie Masarni

Dziś zaczęłyśmy remont salonu masażu. Pobódka o 6.30. Śniadanie, Castorama i Salon. Udało nam się dziś usunąć wszelkie niespodzianki ze ścian, zagipsować dziury i pomalować całość. Ja operowałam wałkiem-max, Beata wałkiem-mini. Poza tym umyłam całą łazienkę, a Beata dała dowód swojego ascendentu w Pannie i dopieściła wszelkie szczegóły w Salonie po malowaniu.
Pomieszczenie jest gotowe do wstawienia łóżka do masażu, zamontowania umywalki i dumania o wystroju.

Zaprezentowałam Beacie przykładową klientkę. Zrobiłyśmy symulację, "czego to klientka by potrzebowała" - od wejścia do wyjścia. W związku z tym, że ja byłabym potencjalną wymagającą klinetką (jakże by inaczej ;), udało nam się przewidzieć dość sporo. Lista zakupów poszerzyła się o parę pozycji do zamontowania we właściwych miejscach :)

Zeszło nam do 20.30. Jutro załadujemy łóżko, zamontujemy lampę i umywalkę i ustalimy wystrój.
A teraz wieczorem piwko po pracowitym dniu :)
Yyyyyyyyyy :)


Motor - Jazda nr 6

Wyrwałam się z prac remontowych i o 10.30 pojechałam na jazdę nr 6. Na miejscu byłam 10 minut przed czasem i obserwowałam, jak instruktorzy (mój i jeden z innej szkoły jazdy) ustawiali pachołki po wczorajszym "rajdzie", jaki sobie urządzili z kolegami. Później trenowali jazdę na jednym kole.
Ja omówiłam przygotowanie do jazdy, światła i płyny oraz przebieg egzaminu i wsiadłam na Yamaszkę.
Przez godzinę i 20 minut trenowałam ósemki-standard, slalom-standard, slalom-hit i ósemki-hit mojego instruktora, a potem ruszanie pod górkę. Myślałam, że pojedziemy w kierunku Solca, ale niestety, najwidoczniej nie zaimponowałam mojemu instruktorowi i nie zasłużyłam na wyjazd.
Poczułam się dziwnie.
Uznałam, że wykorzystam ten czas na rozjeżdżenie i zatrzymania dynamiczne.

Mam wrażenie, że Krzysztof ojcuje kursantom. W rozmowe ze mną po jeździe nr 4 pytał mnie, czy mam dzieci, męża... czy mam dla kogo żyć. Powiedział, że się naszalał na motorze za młodu, ale teraz ma dzieci i odpuścił. Po jego wypowiedzi wywnioskowałam, że on najwidoczniej myśli, że mi zależy na pewnej dozie szaleństwa. Nie wiem, po czym mógł tak wnioskować. W dalszej części rozmowy ewidentnie próbował mnie zniechęcić.
Jego osobity egzamin wewnętrzny jest dużo trudniejszy od tego państwowego. Najwidoczniej chce przygotować swoich kursantów do jazdy i życia na motorze, a nie tylko do zdania egzaminu. Mógłby mieć zlewkę, jak przygotowani są kursanci. Sprawdzić, czy wykonują zadania egzaminacyjne i tyle.
Jego wymagania są jednak sporo wyższe.
Z jednej strony ogarnia mnie złość, bo nie słyszę od niego żadnego słowa otuchy i wsparcia. Jedynie krytykę. Nie znam jego kryteriów, bo nie mówi o nich wprost. Wiem tylko tyle, że mogłoby być lepiej. Ale co i jak zrobić, aby tak było, on sam z pewnością nie wie. Stawia poprzeczkę bardzo wysoko.
Powiedziałam mu, że nawet po 50 godzinach kursu nie będę jeździła idealnie. Obawiam się, że nawet po roku tak też nie będzie. On natomiast oczekuje niemożliwego. Pewnie na wzór facetów, którzy X lat jeździli na motorach, a potem przyszli do niego na kurs, dla papieru. A takich jest sporo. Przyjeżdżają na własnych motorach na jazdy... 

Robię to wszystko dla siebie. Krzysztof pewnie widzi we mnie swoją córkę za kilka lat... Mam ochotę porozmawiać z nim, jak już podpisze mi dokumenty egzaminacyjne.
 
Na jeździe nr 5 poznałam Anię. Ania zatrzymała sie przy mnie na motorze i zagadała. Zapytała, która to moja jazda, a kiedy usłyszała, że 5ta, to była bardzo zdziwiona i dodała, że bardzo dobrze mi idzie.
To były piersze słowa otuchy, jakie usłyszałam od czasu pierwszej jazdy. Ania dokupiła jazdy, bo nie czuje się na siłach. Dziś była także na placu. Pogadałyśmy chwilę. Dodałam Ani szczerej otuchy i dodałam, że potrzebuje uwierzyć w siebie. Ciekawe, czy spotkam ją jeszcze? Jeśli tak, poproszę, aby zapisała mój numer telefonu.
 

piątek, 13 maja 2011

Motór - Jazda nr 5

Jazda nr 5 była dla mnie zaskoczeniem. Trenowałam zadanie nr 2 do egzaminu wewnętrznego mojego instruktora, czyli ósemki z zatrzymaniem na szczycie w skręcie i ruszenie z tego miejsca w skręcie kierownicy. Całość manewru przebiega jak ósemka z tym, że dokonuje się dwóch zatrzymań w jego trakcie.

W moim wykonaniu wygląda to tak... aby dosięgnąć nogą do ziemi i zatrzymać się, przesuwam moją dupkę w kierunku baku - wyczułam już, że na Yamaszce YBR 250 najniżej położony punkt znajduje sie na styku siodła i baku - wówczas zatrzymuję się, podpierając na palcach stopy. Potem ruszam i wracam z dupką na siodło, aby zrobić miejsce dla łokci przy dalszych skrętach, po chwili znów przytulak do baku i noga w dół, ruszenie i cofanko na siodło. Balans we wszystkich płaszczyznach...
Moje nadgarstki tego nie wytrzymują. Bolą mnie okrótnie. 2 godziny ściskania manetek, skręcania kierownicą przy minimalnej prędkości, z dużym oporem kół dało mi po raz kolejny w kość.
No i wyszło szydło z worka... Skręt w prawą stronę budzi we mnie strach i emocje, które zaburzają wykonanie ostrych skrętów i zatrzymań w skręcie. W lewą stronę wykonuję wszelkie manewry idealnie. W prawą - nie zawsze. Wymaga to ode mnie dużego skupienia i zmuszenia się do zlekceważenia własnego strachu.

To bardzo ciekawe doświadczenie. Przełamywanie własnego strachu, obaw, wbrew emocjom.
Jadę w ósemce, zaczynam skręt w prawo u szczytu, wciskam sprzęgło powoli w jeździe i leciutko, jednym palcem hamuję... próbuję utrzymać skręt i zaczynam wkładac w to siłę, a kierownica nie chce się skręcić. To moja podświadomość i strach. Zmuszam się, używam większej siły... dochodzi do wahlowania kierownicą...w końcu staję i widzę, że wyjeżdzając z tego skrętu nie mam szans na utyrzymanie toru ósemki, pochylam więc ciało z motorem w prawo, kierownicę skręcam na max w prawo, aby ostro skręcić, ale czuję, że moje biodra prostują cały ten wysiłek i prą ku pionowi. Mówię do siebie - "spokojnie, ona Cię poprowadzi, zdążysz odwieść biodra tak samo jak przy skręcie w lewo, jakby co, nadrobisz odchyleniem kolana..." i dupa... po paru razach zaczyna być ok, zaczyna być idealnie... a tu nagle dupa i wszystko do nowa... Przy skręcie w lewo i zatrzymaniu nie mam żadnych problemów.  Mam wrażenie, że moje ciało jest częścią motocykla. Czuję motocykl doskonale. Moje czucie motoru jest lewostronne. Prawa strona ciała musi się z nim oswajać długo. Moim celem jest to zrównoważyć na tyle, na ile to możliwe w ciagu 10 spotkań.
Z samochodem mam to samo. Parkowanie w lewo wykonuję bez emocji, bez większego skupienia. A w prawo - wymaga to ode mnie dużej uwagi i nie obywa się bez emocji.

To nie tylko sprawa motoru i samochodu. Moje ciało jest bardziej lewo- niż prawostronne. Niby jestem praworęczna, prawa strona mojego ciała jest bardziej precyzyjna... ale to trening, wyuczenie. Moja spontaniczność i czucie jest bardziej lewostronne. Moje lewe oko jest prowadzące. Moja lewa strona ciała jest bardziej umięsniona i większa, choć słabsza i mniej poradna.
A może jest inaczej? Z pewnością będę się temu przyglądała. Czasem widoczne i oczywiste sprawy są jedynie krzykliwym afiszem, za którym kryją się ciche, skrupulatne porcesy. Prawa strona może okazać się lewą, a lewa prawą...
Jutro jazda nr 6. Chciałabym poćwiczyć slalom-hit, parę zatrzymań w ósemce i możliwe, że wyjedziemy w kierunku Solca poruszać się na trasie. 

wtorek, 10 maja 2011

Nauka do egzaminu

No dobra, dobra!
Już się zabieram...

No to rozkręcamy Atelier Masażu

W sobotę pojechałam z Beatą obejrzeć pomieszczenie do wynajęcia na gabinet masażu.
Centrum Bydgoszczy przy Starym Rynku. Kompleks kosmetyczny - bezpośrednie sąsiedztwo z gabinetem kosmetycznym i depilacji laserowej. Ładnie, artystycznie i zacisznie.

W niedziele powróciłyśmy do rozmów o masażu i otwarciu gabinetu. Temat urodził się we wrześniu ub. roku, ale ucichł. Beata masowała, mieszkając jeszcze we Włocławku, potem przeprowadzka do Bydgoszczy i urządzanie życia tutaj oddaliło decyzję o otwarciu gabinetu.

Dziś Beata umówiła się na rozmowę z właścicielami kamienicy. Nastawiła się na wstępne rozeznanie, a na pewno nie na decydowanie o czymkolwiek. A tu niespodzianka. Właściciele wręczyli Beacie 2 komplety kluczy i dali utargować jeszcze stówę na wynajmie. No i co... od 1 czerwca startuje Atelier Masażu. Właścicielom kamienicy Beata bardzo się spodobała i najwidoczniej poczuli do niej zaufanie.

Trzymam kciuki i oczywiście zamierzam pomóc!



Motór - grzebanie w bebeszkach

Mój dzikus na razie stoi w garażu obok Virażki i Harego. Zanim zacznę nim jeździć na dobre, zacznę od jego rozkręcania i drobnego grzebania w jego bebeszkach.
Uzanałam, że nie odbiorę sobie frajdy wykonania podstawowego serwisu samodzielnie.

Kupiłam:

filtr powietrza
świeca zapłonowa
płyn hamulcowy
olej silnikowy

filtr paliwa




Zamówiłam też smar i pojemnik na zużyty olej. Będą do odebrania jutro.
W związku z tym, że muszę poczekać na te rzeczy, wymianę filtra oleju i oleju zostawiam na najbliższy weekend.
W minioną sobotę wymieniłam filtr powietrza i zapoznałam się z demontażem akumulatora. W Savażce dojście do tych podstawowych elementów nie jest najprostsze. Trzeba zdemontować siodło i parę drobnych obudów, ale jest w porządku.
Mam zamiar poznać ten motor. W końcu to mój pierwszy - wymarzony dawno - trochę większy BMX :)

Motor - Jazda nr 4

Zanim o jeździe nr 4, napiszę o jeździe nr 3.

Jazda nr 3 była pierwszą jazdą na Yamaha YBR 250. Bałam się jej, bo motor jest dla mnie za wysoki. Siedząc na nim, nie dosięgam nogami (nawet palcami stóp) do ziemi. Ruszanie i zatrzymywanie się muszę wykonywać w pochyleniu na jedną stronę. W takim pochyleniu opieram się na czubkach palców stopy. Kiedy postawiłabym całą stopę na ziemi, nie byłabym w stanie utrzymać motoru i przewróciłby się. Tak nie powinno być. Podstawą doboru motoru jest to, aby swobodnie stawiać stopy na ziemi - to gwarantuje panowanie nad motorem i stabilność przy manewrach i w ogóle - w przeświadczeniu, że się tą kontrolę ma, zwłaszcza na początku.
Niestety... WORD wybrał ten motor jako pojazd egzaminacyjny i jeśli chcę zdobyć prawo jazdy na motor, to muszę zdać egzamin na nim. Wiem już, że muszę tego dokonać w tym roku, bo już od przyszłego motocykl egzaminacyjny będzie jeszcze większy i mocniejszy - pojemność ponad 500 i 50 KM. Moje szanse będą dużo mniejsze.
Jest w tym spora doza dyskryminacji i spróbuję to nagłośnić, ale dopiero po zdaniu egzaminu ;)

Jazda nr 3 była dla mnie bardzo nerwowa. Zdecydowaną i mocną przyczyną był okres, który mnie rozbił emocjonalnie totalnie. Ściełam się trochę z instruktorem, poryczałam i wkurzałam się na motor - na zacinającą się skrzynię biegów. Byłam rozbita dość długo. Dalsze jazdy widziałam w czarnych barwach. Zaczęłam szukać w sobie naprowadzenia na właściwy tok myślenia o tym wszystkim - to znaczy odpowiedni dla mnie, wyłącznie dla mnie i mojego poczucia sytuacji w oderwaniu od innych i rzekomo obiektywnych twierdzeń. Chyba mi się udało. Złożyło się bardzo dobrze, że instruktor wyjechał na urlop na tydzień i między 27 kwietnia (Jazda nr 3) a 9 maja (Jazda nr 4) miałam przerwę. Ten czas był mi potrzebny. Także mojemu łokciowi, który już 2 tygodnie boli...
Moje emocje uspokoiły się, bo znalazłam siebie w tym wszystkim. Oderwałam się od twierdzeń instruktora, nabrałam dystansu do niego, metodyki prowadzenia instruktażu (bądź precyzyjniej - braku tej metodyki), do innych osób, motoru i udało mi się zebrać siłę, aby skupić sie wyłącznie na sobie.

Jazda nr 4 była udana. Panowałam nad motorem i zrobiłam ten cholerny slalom!
Krzysztof (instruktor) na Jeździe nr 3, w trakcie naszego spięcia, pokazała mi w emocjach, co mam zrobić, aby uznał, że możemy jechać do miasta. Przejchał się kawałek na 1 kole, a potem zrobił slalom między 4-ma pachołkami rozstawionymi na długości około 6 m. Slalom obowiązujący na egzaminie jest usytuowany między 5-ma pachołakmi rostawionymi co 6,5 m.
Dłonie i przedramiona po tej lekcji miałam bardzo obolałe. Kierownicę ściskałam bardzo mocno, a manewrowanie nią przy mini-mega-slalomie na 1-szym biegu i niezbyt gładkiej powierzchni wymagało sporo siły i konkretnego uścisku.
Na jednym kole nie zamierzam jeździć!

piątek, 6 maja 2011

Nowotwór

Moja ciocia, Barbara - najstarsza siostra mojej mamy - zmarła parę lat temu na raka płuc.
Jej życie wypełniły papierosy (za Radomskimi obchodziłam całe miasto...), brazylijskie seriale (to jej zawdzięczam obecność Izaury w mojej pamięci), malowanie paznokci na czerwono i dbanie o skórki wokół nich (procedurę okiełznania skórek wyrecytuję przez sen), pisanie na maszynie i odwiedziny rodziny w wakacje - raz u jednej, raz u drugiej. Podczas takiej gościny zasiadała z rana w fotelu (mieliśmy niskie, ciemno drewniano-zielone, malutkie przy niej), budziła mnie swoim donośnym głosem, piła rano kawę, jadła ciasto, potem śniadanie, kolejną kawę i ciasto, rozmawiała z mamą, siostrą i tatą - kto akurat był w domu w tym czasie i zasiadał z nią w drugim ciemno drewniano-zielonym fotelu. Ja zawsze przyglądałam się temu z boku i w milczeniu. W międzyczasie zawsze padał komentarz, że skąd ona jest taka "gruba", przecież wcale dużo nie je...
I tak do nocy. Pamiętam, jak mama narzekała, że znów nie wyśpi się do pracy...

Z opowiadań znam parę faktów, które mówią o jej życiu zanim moja świadomość objęła garścią jej osobę. Anty-mąż alkoholik, anty-ojciec despota, anty-syn obojętny, anty-wujek pozer... Resztę, która okala te stwierdzenia i wypełnia je brzusznie, można sobie dopowiedzieć - proszę się nie krępować, wszystko co sobie wyobrazisz, bez obaw możesz przypiąć do tych łatek.


Moja babcia, Krystyna - matka trzech córek - dziś dowiedziała się, że ma raka jelita grubego.
Jej życie wypełniło dbanie o mężów i ich wyręczanie - trzech, po kolei - gotowanie, prowadzenie domu, szycie, podcieranie tyłków, znoszenie pijackich amoków, rezygnowanie z siebie, walka o utrzymanie trójki dzieci w samotności, prowadzenie działalności rekreacyjnej, brak czasu i sił na czułość i uczucia względem bliskich, goszczenie rodziny w domu nad morzem... Zaczęła studia kartograficzne w latach sześćdziesiątych i zrezygnowała z nich, bo jej mąż wstydził się "takiej!" żony.
Pamiętam Ją ze szpilkami przytrzymywanymi w ustach podczas szycia na maszynie, językiem lekko wystającym pomiędzy ustami, kiedy skupiała się na kroju tkaniny, oporządzającą pokoje gościnne, karmiącą i głaszczącą koty z taką czułością, jakiej nikt w rodzinie nie doznał, traktującą swojego trzeciego męża-alkoholika z tolerancją i cierpliwością.
Z opowiadań znam parę faktów, które mówią o jej życiu zanim moja świadomość objęła dłońmi jej osobę. Na przykład chleb posmarowany olejem na śniadanie, obiad i kolację, praca od rana do nocy, aby utrzymać trójkę dzieci.

Sprzątanie, sprzątanie, sprzątanie,
porządek, wszystko na swoje miejsce,
obowiązki, powinność i tak trzeba...
Kobieta musi, powinna, nie może.
Nie ważne, że coś dolega i boli - to nic, trzeba być twardym.

Moja mama... jak kalka odbijała skrupulatnie wszystkie powinności.



Jestem nowotworem kobiet w tej rodzinie. Przerosłam ich najśmielsze obawy. Wybrzuszyłam się obok, nadwyrężyłam się ponad i nie pozwolę się wchłonąć.
Nie wyjdę za mąż, bo trzeba!
Nie urodzę dziecka, bo powinnam i co to za kobiecość bez dziecka i męża!
Nie będę sprzątać od rana do nocy i nie będę musztrować domowników, aby robili to dokładnie tak, jak ja, bo tak jest najlepiej!
Nie będę sprawdzać skórek przy paznokciach, oglądąć brazylijskich seriali i pić kawy przed śniadaniem do ciasta!
Nie będę rezygnować z siebie dla męskich stereotypów kobiecości!
Nie będę udawać, że nie boli i to nic ważnego, skoro można chodzić, doglądać wszystkiego i sprzątać, sprzątać, sprzątać!



Kocham te kobiety. Ich poświęcenie naiwne i bezcenne. Ich bezwarunkowe przywiązanie i bezkrytyczność względem wszystkiego, co tylko nie dotyczy ich bezpośrednio.
Kobiecość - to coś więcej niż one doświadczyły i okazały. Robiły, co w ich mocy nieświadome siebie w pełni.

Nowotwór to koszt ewolucji, to cena za zaniedbanie, to uboczny efekt procesu doboru właściwej ścieżki.  W końcu nasz organizm będzie musiał dostosować się do naszych własnych zaniedbań i wyrzeźbić ostatnią deskę ratunku dla siebie.

Nowotwór to ja w rodzinie tych Kobiet.

środa, 4 maja 2011

Wesele Karola i Diany

Odniosłam wrażenie, po raz kolejny, że dla formy wielu ludzi zatraca spontaniczność i swobodę.
Wesele jest specyficzną "formą", za którą nie przepadam. Można ją przeżyć z przejęciem, podtrzymaniem zwyczajów i reguł, ale z zachowaniem siebie i możliwej spontaniczności. Na tym weselu jej nie czułam.
Na 99% wesel bym jej nie czuła i nie czułam. Jedynie na weselu Pat i Marka widziałam, że w całej tej ceremonii Pat zachowuje się normalnie, rozmawia i uśmiecha się tak, jakby stała w dzinsach na korytarzu z zeszytem w ręku przed polskim. To wesele było takie jak Pat, a Pat była taka jak zawsze. Niczego nie było więcej niż jej samej w tym wszystkim.

Na weselu Karola i Diany wszystko było bardzo dopracowane, przemyślane, nie wszystko wyszło.
Możliwe, że to specyfika Niemców. Przywiązanie do formy i zasad. Sztywność... oceniająca? bezmyślna? nie wiem jaka... nie wiem po co...
Wielkie przejęcie widziałam na twarzach niektórych. Ale to typowe dla wesel.

Wódka i herbata z cytryną
Poza winem do obiadu i piwem na specjalne zamówienie, jedynie Polacy przywieźli wódkę. Było to umówione, aby Polacy dla siebie przywieźli Żubrówkę. Dziwnie się poczułam, kiedy to usłyszałam. No ale... Bawiliśmy się świetnie. Pewnie była obawa o pijaństwo, rozruby i chamstwo. Żubrówki postawiono na każdym stole. Wystarczyło na 1 rozlanie. Kelnerka była wielce zdziwiona, kiedy z butelki wysunęła się trawa. Nie miała pojęcia co to jest.
2 żubrówki zostały w domu. Wszyscy żałowali, że ich nie wzięłyśmy, mimo zapewnień organizatorów, że mamy je zostawić i nie przynosić na uroczystość.
Wesele nabrało barw, uśmiechu, ruchu i gorącego wesela. Niektórzy Niemcy dołączyli się do kieliszka, a dodatkowe 3 półówki Absoluta zamówił sam Pan Młody. Kelnerki ze zdziwieniem donosiły kolejne tace kieliszków i herbat. A Polacy śmiali się, śpiewali, tańczyli i byli kulturalni. Przez nich impreza przeciągnęła się do 5 nad ranem, aż ze stóp trzeba było zdejmować obuwie.

Było wesoło.