czwartek, 21 lutego 2013

Przebieg rehabilitacji po operacji

Właśnie sobie uzmysłowiłam, że miesiąc nie pisałam o przebiegu rehabilitacji. Wynika to z faktu, że mogłam koncentrować się także na innych tematach, a nie tylko na niej. To bardzo dobry znak :)

Okazało się, że rozciągania, które wprowadzałam bardzo delikatnie zostały mi zabronione. Ćwiczenia fizyczne mogłam wykonywać po min. 2 miesiącach od operacji, czyli właściwie dopiero teraz. W minionym okresie zostało mi więc wykonywanie wspięć na palce stóp, ćwiczenie równowagi, przysiady, spacery i ogólne inne ćwiczenia, które wykonywałam. Oczywiście z wykluczeniem skrętów tułowia, pochylania się i skłonów. Ograniczyłam się więc, do ćwiczenia wzdłużnych mięśni kręgosłupa, bez angażowania lędźwi, ćwiczenie ramion, nóg i trochę brzucha.

Pozbyłam się kanapy i foteli z mieszkania. 90% czasu (poza snem) spędzonego w domu przebywam na podłodze w różnych pozycjach (klęk, leżenie, kucanie, opieranie się w klęku na pufie). Staram się też chodzić więcej.

W lutym wprowadziłam basen, nagrzewaniem lampą solux i laser na ranę (te dwa ostatnie powinny być krótko po operacji, dla lepszego gojenia się dysku, ale najszybszy termin był dopiero w lutym; możliwe, że to już mi nic nie dało, ale czułam się bardzo dobrze po nagrzewaniach). Rozgrzewam też lędźwia w wannie z gorącą wodą.
Na basenie chodziłam - po prostu chodziłam w wodzie. Wykonuje się to z większym wysiłkiem niż normalnie i angażuje w większym stopniu mięśnie nóg i okołokręgosłupowe, o które chodzi :) Dwie pierwsze wizyty na basenie to głównie chodzenie i 15 minut pływania na plecach. Kolejne wizyty na basenie to już w większości pływanie na plecach i dodatkowe ćwiczenia, które wymyśliłam, mając na uwadze zalecenia. Efekty przyszły bardzo szybko.

Odzyskałam swobodę w ruchach. Nadal moja kość krzyżowa jest usztywniona, jak przed operacją i w ogóle przed pęknięciem dysku, ale to pewnie wynika z kilku czynników. Tylko jeden został wyeliminowany.
Bóle w lędźwiach pojawiają się w ciągu dnia i to pewnie też się nie zmieni. Jednak mogę już funkcjonować. Robię sobie odpoczynki na podłodze co jakiś czas i ćwiczenia, które ustaliłam z rehabilitantem. Byłam u niego wczoraj. Mam 2 ćwiczenia do wykonywania co 2 godziny. Jedno wg metody McKenziego i rozciąganie nogi.
Minęły 2 miesiące więc urozmaicam ćwiczenia, ale nie przesadzam. W czerwcu będę miała rehabilitację ruchową w szpitalu i zaobserwuję, jakie ćwiczenia mi zalecą. Do tego czasu pozostanę przy kilku prostych ćwiczeniach wg metody McKenziego, przysiadach i lekkim rozciąganiu dla utrzymania i rozwoju zakresu ruchów całego ciała. Skręty oczywiście nadal pozostawiam poza obszarem zainteresowań.

Pozostało mi przykurczenie nerwu i zaburzone czucie w łydce i stopie. Pobolewa mnie zewnętrzna część stopy i pięta. Czuję się, jakbym miała napięty sznurek w prawej nodze, który biegnie od spodu miednicy (w pośladku) do palców stopy, przez prawą stronę (zewnętrzną) dołu podkolanowego i piętę. Delikatnie rozciągam tę nogę w ten sposób, że znajduję sobie kąt nachylenia nogi, w którym nie czuję bólu i podciągam palce stóp. Po tym ćwiczeniu przychodzą efekty dość szybko, ale bez jego wykonywania też szybko zanikają. Obserwuję też, czy ból w pięcie i stopie zacznie mijać. Na razie niestety nie mija...

niedziela, 17 lutego 2013

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym.

O tej książce usłyszałam w styczniu br. w Trójce. Redaktor opowiadający o niej był zachwycony. Wypowiadał się w wielkim poruszeniu i powadze. Uznałam, że muszę ją przeczytać. Tak też się stało. Została wydana pod koniec stycznia 2013 r.

Recenzje i opinie środowiska reporterskiego i literackiego można przeczytać w internecie. Nie będę ich powielać. Generalnie wyrażają zachwyt.
Myślę, że wypowiedź redaktora Trójki była trochę egzaltowana i zabrakło w niej dystansu. Poniekąd wypowiadał się o żonie kolegi po fachu, w dodatku cenionym, wysoko nagradzanym w środowisku dziennikarskim i wydaje mi się, że ten fakt ma wpływ nie tylko na tę recenzję.
Ja - jako Panna Nikt - mogę pozwolić sobie na szczerą opinię, nieobarczoną ciężarem "powinności".

Pierwsza moja myśl już w trakcie czytania: Te baby to są jednak pokręcone! Są mistrzyniami w uciemiężaniu się, w wytwarzaniu sadomasochistycznych wątków w swoich głowach, w brnięciu w stronę lęku, niemal jak ćmy do wątłej nitki światła, które może okazać się otwartym ogniem. Taka natura kobiet sprawia, że pomimo iż są bite i maltretowane, nie opuszczą swojego oprawcy. Grażyna Jagielska sama stwierdziła, że jej przypadek jest jeszcze "gorszy".
Odbieram tę książkę jako element terapii psychologicznej, która trwa już wiele lat w przypadku autorki. Myślę, że potrzebuje ona publicznej oceny, nawet negatywnej, może nawet publicznej chłosty. Sama ze swoimi myślami najwyraźniej nie potrafi wytrzymać. Widzę w niej wyrzuty sumienia, ale może ukryte. Potrzebowała je wyrzucić i jest gotowa nawet na ostrą krytykę. Może powinna usłyszeć nie tylko pochlebne opinie... Jednak żaden z kolegów i koleżanek Wojciecha Jagielskiego (faktycznych lub po prostu kolegów z branży) tego nie zrobi.

Niesamowite jest to, że jako inteligentna i dojrzała kobieta, mająca bardzo dobry start życiowy, brak zmartwień 90% młodych ludzi, wsparcie rodziców, zdrowy i dobry dom rodzinny, pozwoliła na to, aby jej życie (i co najbardziej szokujące - także jej dzieci) potoczyło się w opisany sposób. Marzenia, które dzieliła z mężem, które mieli wspólnie realizować, oddała mężowi. To on podróżował i z tych podróży uczynił swoją pasję i zawód. Ona urodziła dzieci i zajęła się prowadzeniem domu. Czy o to powinna mieć pretensje do kogokolwiek? A to właśnie stało się przyczyną dalszych problemów. Zazdrość o podróże męża, złość na to, że zostaje sama w domu, a on realizuje pasje, które powinna także ona realizować, były początkiem nawarstwiających się problemów i depresyjnych stanów. Jako inteligentna kobieta pozwoliła na to przez wiele lat, doprowadzając siebie i rodzinę do ruiny. Była tak mocno skoncentrowana na sobie - na swoim braku i niespełnieniu, że nie pomyślała przez te wszystkie lata o własnych dzieciach. Nie szukała sposobów na rozwój własnych pasji i zajęć, które pozwoliłyby jej uniezależnić się od męża. Trwała w stanie pełnego uzależnienia od niego i totalnego braku odizolowania swojego wewnętrznego życia. Nie żyła swoim życiem i była tego w pełni świadoma.

Każdy na miejscu autorki czułby podobny żal i tęsknotę, gdyby jego partner wyjeżdżał na wojny, opuszczał go na dłuższy czas. Czasami czułby wściekłość i niesprawiedliwość. Ale kiedy decyduje się na dzieci i założenie rodzinnego domu, to do czegoś zobowiązuje. Ponadto, o czym świadczą przedstawione w książce fakty, autorka nie ma odpornej psychiki na trudne sytuacje, a tym bardziej obrazy i sytuacje wojenne. Głupotą było w tej sytuacji wielokrotne wyjeżdżanie na fronty i na siłę udowadnianie nie wiadomo komu i czego. Dzieci zostawały w tym czasie z babcią. Autorka sama pogłębiała swoje złe stany.
Jak bardzo trzeba być egocentrycznym, aby tak postąpić?

Taką jednak naturę ma wiele kobiet. Wiele też z opisywanych stanów dostrzegam u siebie. Jednak mam ich świadomość i nie brnę w ich pogłębianie. Przynajmniej się staram. Czasami trzeba dokonać bolesnego zwrotu w swoim życiu, czasami nawet odejść... ale trzeba mieć odwagę i rozumieć siebie. Nie zawsze też stawiać siebie w centrum oczekiwań i powinności. Przede wszystkim trzeba budować własne życie u boku partnera, a nie na jego boku. Nie można być pasożytem na życiu partnera, mieć jego pasje i żywić się nimi, myśleć jego myślami, mówić jego słowami, wypełniać własne pustki zdarzeniami z życia partnera, ale wzbogacać swoje wewnętrzne życie, swoje pasje i szczęście. Odrębność nie oznacza wrogości i dystansu, ale zdrowe współżycie obu osób. Trzeba umiejętnie wiązać te dwa byty gęsto utkanymi nićmi. Budować relację pomiędzy partnerami bogatą i różnorodną - w miarę zbilansowaną, tj. utkaną na równi z nici obu partnerów. Jest to trudne, gdyż łatwo przekroczyć pewne granice, za którymi partnerzy zaczynają się oddalać od siebie, bądź wchodzić w symbiozę. Higieną pożądanego stanu równowagi jest chyba porozumienie, pomoc, wzajemność i szacunek - ciągłe szukanie porozumienia, uwaga skierowana na swoje życie, ale też na życie partnera, rozmowy, rozmowy i szczera chęć zrozumienia. Wzajemna pomoc i budzenie natchnienia w sobie nawzajem. Większość z nas musi się tego uczyć, a jest to trudne. Dla niektórych wydaje im się naturalne totalne powiązanie z partnerem, symbioza swojego życia i odczuwania z życiem partnera. Wówczas stan pozostania samemu dla siebie i swojego życia to okres pustki i lęku, a w tej sytuacji, bez opamiętania i wysiłku pracy nad sobą, wpływa się destrukcyjnie na życie partnera i związek. Dla innych naturalne jest z kolei skupienie na sobie i własnym życiu, a życie partnera pozostawienie jemu. Brak wzajemnej uwagi obu partnerów na swoich życiach prowadzi do zaburzeń relacji partnerskiej (oczywiście szerzej - małżeńskiej, rodzinnej, zawodowej, itd.). Wszędzie jest potrzebna równowaga...

Książka pokazuje właśnie tę szkodliwą symbiozę i egoizm skupienia się wyłącznie na własnym życiu w związku dwojga ludzi - zdrowych, szczęśliwych, mających cały świat u swoich stóp. Ona pasożytująca, żyjąca w pustce własnego ja, on zachłyśnięty sobą...

W książce nie ma nic o dzieciach... poza zdawkowymi informacjami obrazującymi stan autorki. Może to zalecenie terapeuty, aby skupić się na sobie, a dopiero po osiągnięciu satysfakcjonujących efektów, przejść do uwagi na dzieciach. Dla mnie to szokujące! Kobieta, matka w okresie najgłębszej depresji w swoim życiu i przed nią, nie skupia krzty uwagi na swoich dzieciach, a to one mogły dać jej siłę i piękno codziennego życia. Jako kobieta i matka, przyjmująca pewien schemat społeczny, w rodzinie i dzieciach mogła odnaleźć głęboki sens i własne bogactwo. Skoro zdecydowała się na nie, wydaje mi się, że dokonała życiowego wyboru, ukierunkowując swoje życie. Wygląda jednak na to, że dzieci i dom stały się jej więzieniem i oddaliły ją od możliwości realizacji wspólnych z mężem pasji. Tęsknota za nimi stała się dla niej pułapką. Jak można być tak krótkowzrocznym i nie wsłuchiwać się w siebie? Nie podążać drogą, którą podpowiada dusza? Przecież dzieci to nie obowiązek... Można. I jest to najczęstsze w życiu miliardów ludzi. Przypadek Grażyny Jagielskiej wydaje mi się dlatego w niczym szczególny. Są miliony kobiet doświadczających tego samego lub gorszego... Dobrze, że ta książka powstała, bo tylko jedna z tych kobiet na milion potrafi to wyrazić i ubrać w słowa.

czwartek, 14 lutego 2013

The Hours - film wszechczasów

Ponownie obejrzałam Godziny.
W poniedziałek rano już koło 8.00 byłam na spacerze, potem ćwiczenia i rehabilitacja. Jak wróciłam do domu, włączyłam Godziny. Minęły 3 lata od poprzedniej takiej akcji. Jeszcze nie znam tego filmu na pamięć i całe szczęście, bo wciąż mogę odkrywać w nim nowe rzeczy - nowe gesty, zachowania, słowa...

sobota, 9 lutego 2013

Między jedną a drugą książką i rehabilitacją

Odkryłam puzzle!

Pamiętam, że za dzieciaka układałam małe puzzle z Koziołkiem Matołkiem. Tata mi pomagał :)
Ostatnie puzzle jakie układałam, to Mona Lisa - układałam je z siostrą, aby potem zawiesić na ścianie jako obraz. Puzzle były tańsze niż plakat. Miałam jakieś 15 lat.

3 tygodnie temu pożyczyłam puzzle od chrześniaka (Lampart, 1000 elementów), a po ich ułożeniu poszłam do sklepu i kupiłam następne (Warszawa, 1000 elementów). Wciągnęło mnie. Aktualnie układam trzecie (w oczekiwaniu na zasadnicze zamówienie, jakiś widoczek na góry w Kanadzie, 2000 elementów), a zamówiłam już dwie kolejne sztuki. Oczekuję z niecierpliwością tych dwóch pudełek z serii "sztuka" - będą trudne i szlifujące wytrwałość, cierpliwość i koncentrację. Wybrałam je specjalnie z tego względu.

Co takiego jest w puzzlach?
Zaczęłam układać pierwsze od 17 lat puzzle - Lamparta. Po ułożeniu pierwszej części, dawkowanej moją wątłą cierpliwością uznałam, że nie jest najgorzej, że całkiem to miłe. Drugie podejście do kolejnej części zaczęło już rodzić we mnie pewne uczucie, że to w sumie bez sensu. Strata czasu. A poza tym, ułożenie tych monotonnych centek jakoś jest możliwe i w miarę sensowne, ale tło?! Po cholerę układać to tło? Z resztą, czy to w ogóle jest możliwe? Ile mi to zajmie? Zostawię te puzzle bez tła... Ale jednak, któregoś dnia, kiedy Lampart wyłonił się na panelach, uznałam, że może jednak spróbować? Trzeba wybrać dobrą strategię na to tło. Poza tym, dlaczego miałabym się poddać? I dlaczego do cholery znów myślę o czasie? Przecież w kółko powtarzam sobie, że czas nie ma znaczenia, żeby nie dać się zamykać w jego więzieniu! Już koniec z tym! No i przecież mam go teraz bardzo dużo na odpoczynek właśnie. Poza tym, przecież potrzebuję treningu dla mojej cierpliwości i spokoju. Po prostu potrzebuję harmonii.
Pojawiła się we mnie myśl, że te puzzle w cale nie są takie głupie... To wszystko, co potrzebuję w sobie trenować jest właśnie w tym pudełku. I tak pojawiła się w moim życiu faza puzzli. Może stanie się nową tradycją? Jak gry planszowe. Ach... z grami planszowymi było dokładnie tak samo... Warto siebie trenować :)

A to te puzzle w oczekiwaniu na te właściwe...

Kwiaty

Wczoraj odwiedziła mnie Dorota. Przyjechała do Polski na tydzień podczas urlopu, aby zobaczyć się ze znajomymi i rodziną.
To jedna z niewielu emigrantek za tzw. chlebem, która tęskni za ludźmi w Polsce. Kasia też tęskniła i nawet wróciła.
Otworzyłam Dorocie drzwi i zobaczyłam ją z kwiatami. Nie powiem, byłam zaskoczona. Rzadko dostaję kwiaty, zazwyczaj są to bukiety na imieniny od kolegów z pracy. To bardzo miłe.

To ciekawe, ale częściej dostaję kwiaty od kobiet niż od mężczyzn. Uważam, że to w porządku. Jakoś ten gest bardziej pasuje mi do kobiet, niż do mężczyzn. W przypadku kwiatów od mężczyzn zawsze wyczuwam w nim jakiś cień przymusu, powinności, spełnienia oczekiwań albo kokieterii. Większość kobiet to lubi. To naturalne i potrzebne.

Kochani Mężczyźni! Jeśli chodzi o mnie, to możecie mi kwiatów nie wręczać, jeśli tego nie czujecie i nie jest to dla Was naturalny gest. Ja nie oczekuję ich od Was. To nie oznacza, że ich z przyjemnością nie przyjmę. Oczywiście przyjmę i będzie mi miło, ale zawsze pojawi się wątła i krótka myśl, czy to był Wasz pomysł i czy czujecie się z tym gestem naprawdę autentycznie. Czy może jest to powinność, przywdzianie formy społecznie oczekiwanej na daną okoliczność?

Kwiaty od kobiety to kobiecość do kwadratu. To tak, jakby facet facotowi dał się karnąć nową bryką. Kiedy zrobi to kobieta, koleżanka, to tak jakoś dziwnie, fajnie, cool, ale lepiej karnąć się z kumplem.

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Dzienniki kołymskie, Jacek Hugo-Bader

To druga książka Wydawnictwa Czarne z serii Reportaże, którą przeczytałam podczas rekonwalescencji. O pierwszej pisałam w styczniu - też o Rosji. Ta opowiada o ludziach Kołymy, o tym, jak żyją w skrajnie trudnych warunkach, jakie są ich historie i ich rodzin.
Opowieści z Traktu kołymskiego.

Słowami autora:

"(...) Ale dlaczego ja o tym opowiadam? Ano dlatego że wydaje mi się, że trzeba mieć raka, ciężko chore serce albo głowę, żeby tu żyć. Nie mieć naprawdę nic do stracenia albo innego wyjścia, żeby osiedlić się na biegunie okrucieństwa. Tak ludzie mówią i piszą o Kołymie. Innym razem mówią o największym koszmarze dwudziestego wieku, najstraszniejszej, przeklętej albo najdalszej wyspie Archipelagu Gułag, jego lutym biegunie, ruskiej Golgocie, białym krematorium, arktycznym piekle, mroźnym koncłagrze bez pieców, czy też, nie przymierzając, machinie do przemysłowego mielenia mięsa i kruszenia kości.
A wiecie, że ludzkie mięso w smaku podobno jest takie samo jak reniferowe - bardzo delikatne, chude i lekko słodkie? (...) Mówi się, że połowa obecnych mieszkańców Kołymy to potomkowie zeków, byłych więźniów łagrów. Drugie albo trzecie pokolenie. Kiedy uciekali z obozów, niekiedy brali ze sobą w tajgę słabszego kolegę. To były "ucieczki z kanapką" albo "z krową", która sama podążała za kimś, kto wreszcie ją zjadł."

"Z Magadanu mam ruszyć na Trakt Kołymski, czasem zwany Magistralą Kołymską, a w rosyjskim atlasie samochodowym - federalną drogą Kołyma. Miejscowi najczęściej mówią jednak krótko - Trasa. To jedyna droga na tym ogromnym terytorium, równym - przed licznymi zmianami administracyjnymi - trzeciej części całej Europy. Innymi słowy, to osiem i pół Polski i tylko 2025 kilometrów drogi (z kilkoma małymi odgałęzieniami), która łączy Magadan z miastem Jakuck w Jakucji. Chcę przebyć tę drogę. To całkowicie niedostępny, dziki, albo raczej zdziczały kraj (trochę jak nasze Bieszczady po drugiej wojnie), z siedzibami ludzkimi co kilkadziesiąt, a czasem kilkaset kilometrów. (...) Jedyny sposób pokonania tej trasy to autostop. Jazda solidnymi, ale topornymi ciężarówkami rosyjskiej produkcji: kamazami, uralami i krazami, zwanymi potocznie błotochodami. (...)

Starzy ludzie mówią, że ta droga to najdłuższy cmentarz świata. Policzyłem, że gdyby wszystkie ofiary kołymskich łagrów epoki Stalina położyć jedna za drugą, toby się na niej nie zmieściły. (...) 2025 kilometrów to ponad dwa miliony metrów. Dzieląc przez metr osiemdziesiąt centymetrów, wychodzi milion sto tysięcy chłopa. I dziewczyn. Że wtedy ludzie tacy nie rośli? Zależy kto. Łotysze, Estończycy jak na tamte czasy to chłopy jak byki, Japończycy, Kałmucy, Tatarzy, i kobiety - dużo niżsi. Nawet gdybym dzielił przez metr i siedemdziesiąt centymetrów, ta liczba zmieniłaby się dopiero w drugim miejscu po przecinku. Kołyma i tak zabrała pewnie więcej niż milion sto, czy dwieście tysięcy istnień ludzkich.
Rzecz w tym, że nikt tego nie wie. Gdyby zrachować wszystkie morskie transporty z ludźmi od wiosny 1932 do lata 1956 roku, wyszłoby nam, że na Kołymę przywieziono ponad dwa miliony więźniów. (...)
Ile było tych ofiar? Anne Applebaum, arcydokładna dziennikarka "Washington Post", w swojej książce Gułag (Gułag albo GUŁag to skrót od Gławnoje Uprawlenije Isprawitielno-Trudowych Łagieriej i Kołonij - Zarząd Główny Poprawczych Obozów Pracy) (...) pisze o 28,7 milionach przymusowych robotników w Związku Radzieckim, z których według dostępnych już dziś, ale, jej zdaniem, bardzo, bardzo niekompletnych archiwaliów, 2,75 miliona oddało życie. Z tego by wynikało, że "współczynnik śmiertelności" w łagrach wynosił dziesięć procent.
Tak zwana "pojemność" 160 obozów Kołymy to dwieście tysięcy ludzi (tyle jednorazowo mogło w nich przebywać). To byli ludzie, których władza radziecka wysyłała na daleką Północ na zatracenie i już nigdy nie chciała ich oglądać. Mieli tam wyginąć. Pierwszą zimę z 1932 na 1933 rok przeżył co piąty łagiernik. Komu kończył się wyrok, pod byle pretekstem dostawał następny i wracał w zaboj, na wyrobisko, na przodek w swojej kopalni złota albo zostawał przesiedziałym, czyli więźniem, który po odsiedzeniu swojego terminu, swojej pajdy, nie był zwalniany z łagru na przykład aż do końca wojny, chociaż nie było nawet jednego ekonomicznego powodu, żeby tam był. Każdą wykonywaną przez więźniów pracę ludzie wolni mogli wykonać taniej i lepiej.(...) Tak oto NKWD starało się połączyć ze sobą dwa sprzeczne zamierzenia: jak największego wydobycia złota z jak najszybszą eksterminacją ludzi uznanych przez bolszewików za wrogów.
Generał Władysław Anders w książce "Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939-1946" pisze, że wg jego ustaleń w latach 1940-1941 na Kołymę trafiło ponad dziesięć tysięcy polskich obywateli. Wśród nich bez wątpienia był owe trzy tysiące jeńców wojennych, o których wspomniał profesor Dawid Rajzman z Madaganu. Kiedy generał tworzył swoją armię, Rosjanie zwolnili z kołymskich łagrów 583 osoby. Tylu Polakom udało się tam przeżyć dwa lata, dwie straszne zimy z lat 1941 i 1942. Wśród nich był Ryszard Kaczorowski, ostatni prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie.
Najbardziej wg mnie wiarygodny wskaźnik stopy śmiertelności na Kołymie to jedyna 171-osobowa grupa byłych łagierników, która dotarła stamtąd do tworzącej się polskiej armii. To byli pozostali przy życiu polscy żołnierze z kampanii wrześniowej. Prawie wszyscy mieli amputowane po odmrożeniach palce u rąk i nóg. Oto najprawdziwszy wskaźnik śmiertelności! 171 osób z trzech tysięcy! 88,6 procent.

Ale o tym w moich opowieściach nie będzie prawie nic! O tamtych czasach. Jeśli pójdę do tych ostatnich, co żyją, to z chytrości, by tego nie stracić, bo to ostatnia chwila, żeby zapisać, co było im dane przeżyć, doświadczyć. Bo to ludzie wyjątkowi - oni widzieli dno życia, w łagrze przeszli granicę, poza którą rozpada się wszelka dusza. Ale najbardziej będę chciał usłyszeć, co było później, jak z takim doświadczeniem żyć. Jak oni żyli?"

Polecam tę książkę. Podczas jej czytania po raz kolejny w życiu oblała mnie zimna refleksja na temat człowieka. Prawdopodobnie jedynej istoty na Ziemi, która swoją inteligencję jest zdolna wykorzystać do wyrachowanego okrucieństwa wobec nawet własnego gatunku - najgorszego okrucieństwa, jakie można sobie wyobrazić i jeszcze gorszego... Z taką samą łatwością tworzy wysoko etyczne systemy filozoficzne (w tym religijne), jak i wysoko skuteczne metody tortur i wysoko zwyrodniałe metody eksterminacji. Niebywałe jest to, że zarówno te pierwsze, jak i skrajnie odmienne drugie są w stanie zawładnąć umysłami milionów jednostek - i to w dodatku nawet tych samych.

To co jest opisywane w tej książce, ale także całej masie innych o podobnej tematyce, działo się raptem 50-70 lat temu. To moich rodziców, ciotek i wujków dzieciństwo, a dziadków młodość... Ten fakt nie pozwala mi czuć się bezpiecznie. To, że korzystam z laptopa i mam dostęp do internetu i telefonu komórkowego, mam ciepłą wodę i centralne, bezobsługowe ogrzewanie, jem co tylko zechce mi się przygotować, a w tym czasie sonda robi odwierty na Marsie w poszukiwaniu śladów warunków do życia wg definicji planety Ziemia, Japończycy robią roboty, to tylko przejawy zajęcia umysłu tego najbardziej śmiercionośnego i okrutnego gatunku istoty ziemskiej. Wiem, że jak tylko pojawią się okoliczności prowokujące ten umysł do zupełnie innego i skrajnego zachowania (np. w celu przejęcia zasobów naturalnych innych gospodarek, w celu narzucenia innym narodom jednostkowej idei), to on bardzo szybko sięgnie do tkwiących w człowieku, atawistycznych instynktów i bezkompromisowych mechanizmów zachowania. Najbardziej czego się boję, to tej ciemnej strony człowieka. Wiem, że nie mam żadnego wpływu na nią i nie miałabym żadnych szans się przed nią uchronić.

Takie książki sprawiają, że skrycie i po cichu cieszę się, że żyję w tych czasach i w tej części Kuli Ziemskiej, które wbrew pozorom nie są najgorsze.