wtorek, 23 kwietnia 2013

Zagubiony w Chinach, książka warta przeczytania

Jakoś na przełomie marca i kwietnia przeczytałam tę książkę. Czyta się ją szybko, bo nawet wciąga. Myślę, że dla każdego byłaby zaskakująca, bo przybliża nam Chiny, jakich nie znamy. Co prawda od momentu jej napisania minęło kilka ładnych lat i więcej informacji zdążyło już napłynąć do Europy od tego czasu o tym zadziwijącym i przerażającym jednocześnie kraju, jednak nadal można w tej książce znaleźć kilka zadziwjających faktów. Polecam!

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Rzodkiewki

A dzisiejszy Księżyc, spostrzeżony przeze mnie dopiero w drodze powrotnej z zakupami, grubo po godzinie 18.00, wyglądał jak cieniutki, bibułkowy plaster rzodkiewki obranej idealnie gładko i okrągło z czerwonej skórki.
Rzodkiewki kupiłam jutro na sałatkę.

Holowanie motocykla

Savażka odpaliła po zimie. Akumulator wymagał uzupełnienia elektrolitu, ale po zamontowaniu motocykl odpalił bez problemu. Ucieszyłam się i nie ukrywam - byłam pozytywnie zaskoczona. Nastawiłam się na bliżej nieokreślone problemy. Pojeździłam nią troszkę w sobotę (20 kwietnia) i nic nie wskazywało na problemy. Chodziła równo i dynamicznie. W niedzielę zaplanowałam wyprawę do Torunia z Beatą. Jej Hary też odpalił po delikatnych pieszczotach.

Na 25-tym km za Bydgoszczą Savażka zgasła podczas jazdy. Nawet nie zorientowałam się dokładnie w którym momencie, ale bezefektywna zmiana biegu z 4-ki na 5-kę wzbudziła moje podejrzenia. Szum wiatru był tak duży, że pracy silnika nie słyszałam. Savażka powtórzyła numer z ubiegłego sezonu. Myślałam, że była to sprawa akumulatora, ale niestety nie. Podejrzewam nieszczelność uszczelki pod głowicą w silniku. Zobaczymy... Jej wymianę wraz z regulacją i oczyszczeniem gaźnika zaplanowałam już na czwartek-piątek. Dojdzie też regulacja zaworów.

No ale... te 25 km za Bydgoszczą i uziemiony motocykl lekko mną wzruszyły. Zjechałam na pobocze i poczekałam na Beatę, aż się zorientuje i zawróci. Zepchnęłyśmy mój motocykl na najbliższą drogę gruntową. Wyjęłyśmy kocyki, które miały tego dnia zlądować na Bulwarze Filadelfijskim i rozłożyłyśmy na trawie. Wyjęłyśmy śniadania i zaczęłyśmy z uśmiechami dywagować nad możliwościami działania. Było ciepło, a to miał być nasz pierwszy, wytęskniony dzień na świeżym powietrzu w plenerze. Uznałyśmy, że z tego nie zrezygnujemy za żadne skarby i przy obwodnicy rozłożyłyśmy się na kocach. Motocykliści prujący w stronę Torunia i Bydgoszczy pozdrawiali nas klaksonami i machnięciami, nie podejrzewając przyczyny naszego nietypowego pikniku, ...

a my - wcinając gruszki - przypominałyśmy sobie, co na kursie było mówione na temat holowania motocykli. Muszę stwierdzić, że zostało nam w głowach dużo. Uznałam, że lawetę wezwać można zawsze i w ostateczności, ale zanim to nastąpi, kusiło mnie, aby wykorzystać wszelkie możliwości.

Holowanie motocykla

Holowanie motocykla
Uznałam, że są szanse... Zaplanowałam wykorzystać moją cienką linkę z sakwy do zrobienia pętli pod siodłem Harego Beaty. Do tej pętli można by przyczepić linę holowniczą. Poprosiłam Beatę, aby pojechała po nią na okoliczną stację benzynową. Miałam przy sobie 52 zł, dałam je jej. Wróciła po 15 minutach, podczas których ja spakowałam nasze kocyki i resztę prowiantu do sakw i rozplątywałam cienką linkę. Zamontowałyśmy linę przy Harym i zaczęłyśmy przymierzać montaż przy Savażce. Najlepszym miejscem było centrum kierownicy. Wypróbowałyśmy różne techniki owiązania, ale najlepsza okazała się ta najbardziej banalna.
Holowanie motocykla
Beata przywiozła dwie linki. Kosztowały dokładnie 52 zł... (bez komentarza...)

Co prawda w przypadku holowania motocykla nie ma obowiązku montowania trójkąta ostrzegawczego i zapalania świateł awaryjnych (bo nawet takowych nie ma), ale owiązałam sisibar jedną z linek i umieściłam czerwoną flagę, będącą na wyposażeniu linki, w widocznym miejscu od wewnętrznej strony jezdni. Włączyłam też prawy kierunkowskaz, który palił się cały czas podczas holowania. Moim celem było zwrócenie uwagi kierujących za mną, że "coś się dzieję" (tzn. "co ten kurdupel tak wolno jedzie!!!" "...i w dodatku tarasuje połowę pasa!!! upierdliwi motocykliści!!! won!!!), a jak już popatrzą, to dostrzegą linkę holującą... Zadziałało. Zwalniali i omijali nas wolno, z dystansem.

Holowanie motocykla

Końcówkę liny przy kierownicy trzymałam w lewej dłoni. Przetrenowałyśmy zacisk na kierownicy i możliwość utrzymania końcówki liny w ręku - nie było z tym problemu żadnego. Zacisk koncentrował się na pierwszej pętli i nie czułam silnego ciągu. Musiałam trzymać ją mocno, ale dało radę bez problemu. Przetrenowałyśmy też puszczanie liny w naciągu. Rozwiązywała się błyskawicznie i bezproblemowo. Zrobiłyśmy próbę na gruntówce. Szło dużo gorzej niż na asfalcie. No ale zdecydowałyśmy się. Uzgodniłyśmy znaki komunikacji i w drogę.

Holowanie motocyklaHolowanie motocykla

Podczas jazdy puściłam linę raz. Końcówka powoli wyślizgiwała mi się z dłoni i uznałam, że nie ma na co czekać, nie ma co kombinować, aby ją sobie podczas jazdy podciągać w jakiś dekoncentrujący sposób i wybrałam szerokie pobocze na moment puszczenia. Dokulałam się spokojnie, wyhamowałam, dałam sygnał klaksonem Beacie i stanęłyśmy praktycznie razem. Odpoczęłam, pogadałyśmy, poprawiłam uchwyt liny i dalej w drogę.

Holowanie motocyklaHolowanie motocykla
Jechało się bardzo dobrze. Grunt to jednostajna jazda, delikatne hamowanie, najlepiej silnikiem, aby minimalizować szarpnięcia. Udało się!
Holowanie motocykla jest możliwe i może być bezpieczne, o ile zachowa się spokój, wyobraźnię i bezpieczeństwo. Uważam, że holowanie motocykla jest lepsze w wykonaniu przez drugi motocykl, a nie samochód. Motocyklista holujący lepiej wyczuwa warunki na drodze, ma lepszy kontakt z holowanym i zdecydowanie jego reakcje są współmierne do reakcji pojazdu holowanego. Lekki manewr samochodem może być wielokrotnie mocniejszy w odczuciu motocyklisty holowanego. Dlatego polecam holowanie motocykla motocyklem. Lina holownicza mogłaby być dłuższa, ale nie sprawiało nam to kłopotu. Była wystarczająca, choć krótsza powodowałaby zdecydowanie więcej stresu.

sobota, 20 kwietnia 2013

Przekleństwa niewinności, Jeffrey Eugenides

"Przekleństwa niewinności" są napisane oryginalnie. Narrator jest zbiorowy pod postacią dorosłych mężczyzn, wspominających lata swojego dojrzewania (12-16 lat) w niedużej mieścinie, w czasach szkolnych. Retrospekcja ma charakter osobistego śledztwa, mającego na celu wyjaśnić po latach, co się tak naprawdę stało 30-45 lat temu. Strzępki informacji z archiwalnej dokumentacji medycznej, opowieści sąsiadów i kolegów ze szkoły (osób odnalezionych po latach w różnych zakątkach Ameryki Północnej, w różnym stanie i o różnym statusie społecznym), listonoszy, dostawców, wyjaśnienia pewnych zdarzeń przez przypadkowych świadków zdarzeń i wiele innych. Narrator cofa się w czasie i występuje jako gromadka młodych, dojrzewających chłopaków, aby za chwilę wrócić do wyjściowego punktu osi czasowej narracji. W obu tych skrajnych biegunach narracja przybiera specyficzną stylistykę, typową dla stanów emocjonalnych i psychicznych młodzieńca i dorosłego człowieka. W tej oryginalnej i precyzyjnej narracji jest wiele domysłów, podpatrzeń, niezaspokojonej ciekawości, która powoduje, że czytanie tej książki to wielka przyjemność dla osoby wrażliwej na pomysłowość i niebanalność narracji.
Czego dotyczy śledztwo? Nie chcąc zdradzić istoty fabuły, powiem jedno: realnej niemocy wobec fanatyzmu (wirusa umysłu i osobowości) oraz jego śmiertelnych, tragicznych skutków. Fanatyzm jest obecny wokół nas na każdym kroku. Może mieć charakter religijny, seksualny, szowinistyczny, nacjonalistyczny, a nawet futbolowy. Siedzi w umysłach ludzi, zwykłych naszych sąsiadów i nie mamy na niego żadnego innego sposobu, jak powolna i cierpliwa edukacja, zarażanie choćby drobnymi przejawami kultury, wrażliwości na drugiego człowieka i szanowania odmienności, mądrości w wierze...
Fanatyzm kojarzy mi się z małą, metalową klatką zaciśniętą na głowie człowieka. Zdjąć ją może jedynie on sam. Czasami wystarcza drobny impuls, niby nieznaczący, aby odmienić go do końca życia, a czasami cała masa impulsów nawet nim nie drgnie. Umysł człowieka jest dla mnie wielką zagadką i wiem, że ma ciemne strony.

Tragedia, o której mowa, tak naprawdę w większej lub mniejszej mierze, ma miejsce na około nas. Może nie zawsze kończy się śmiercią, ale często jest bardzo blisko niej. Najczęściej wiele dobrych i ciepłych aspektów możliwych do zaistnienia w życiu ludzi po prostu nie ma szans na narodziny (z przyczyn, o których mowa także w tej książce) i to też jest tragiczna śmierć, tyle że aborcyjna.

Polecam i zachęcam także do osobistej refleksji.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Rehabilitacja po operacji c.d.

9 kwietnia 2013 r. rozpoczęłam zabiegi fizykoterapii w Szpitalu.

10 zabiegów pola magnetycznego: moje ciało wsuwa się do wielkiej obrączki, która zatrzymuje się na wysokości moich lędźwi; w rękach montuje się książka i mam 10 minut dla siebie.

10 zabiegów interdynu (cokolwiek to znaczy): leżę na brzuchu, na moje lędźwia nakładane są jakieś hmmm poduszki, do których mocowane są elektrody owinięte mokrą ściereczką, na to wszystko przygniatacze (poduszki prawdopodobnie z kaszą gryczaną lub gryką) - tu już nie montuje się książka w rękach, więc przysypiam; studentka ustawia tajemnicze nawet dla niej "100" (nie-wiadomo-czego) i kolejne 10 minut dla siebie.

10 zabiegów ultradźwięków: leżę na brzuchu i jak mam szczęście, to podchodzi do mnie student, a jak go nie mam - to studentka, wersja obojętna to "podchodzi do mnie starsza rehabilitantka"; jeśli mam szczęście, to student nakłada żel na moje lędźwia, bierze w rękę końcówkę urządzenia emitującego ultradźwięki i zdecydowanym ruchem, który czuje się konkretnie, ale jednocześnie delikatnie, masuje okrężnymi, powolnymi ruchami moje stawy krzyżowo-biodrowe; kiedy szczęścia mam mniej, to studentka nakłada porównywalną ilość żelu, bierze w rękę końcówkę urządzenia emitującego ultradźwięki i prawie niewyczuwalnym ruchem, nazbyt delikatnym masuje moje stawy krzyżowo-lędźwiowe, a kiedy trafiam w środek - starsza rehabilitantka chwyta końcówkę urządzenia, nakłada minimalną ilość żelu na moje lędźwia i dość szybkimi ruchami masuje moje stawy krzyżowo-biodrowe, czasem szurając po suchej skórze. Ultra dźwięki - w każdej w opcji - rozchodzą się z tą samą niewyczuwalną prędkością i niewyczuwalną jak na razie skutecznością. Całość tego zabiegu trwa w każdej z wersji 10 minut.

Pomiędzy zabiegami, w czasie oczekiwania, dreptam sobie i co chwilę jestem upominana, abym usiadła. Nie siadam, bo siedzenie sprawia mi największy ból i dolegliwości. Ignoruję polecenia i w myśli przygotowuję wykład dla Pań rehabilitantek, na wypadek, gdyby ich cierpliwość się skończyła. Mam już gotową przemowę, ale na 3 sesji ich cierpliwość jeszcze nie dotknęła dna.

W domu ćwiczę nerwa, tzn. rozciągam się. 2 miesiące temu mogłam unieść nogę (w staniu), tworząc kąt 30 stopni (licząc od osi pionu do linii, którą tworzy moja noga w uniesieniu do przodu). Miesiąc temu - na wysokość 90 stopni (wprost przed siebie i ni grama wyżej). Od 2 tygodni zadzieram nogę, tworząc kąt 120 stopni. Super. Czucie wróciło do 100%, siła do 70%. Teraz pracuję nad stawami krzyżowo-biodrowymi. Aktualnie rozpracowałam je do poziomu sprzed 5 lat. Ruchomość w tych stawach wróciła i nawet robię "psa z głową w dole" (pozycja jogowa). To dla mnie ogromny sukces, pomimo tego, że jeszcze nie stawiam stóp zupełnie płasko na podłodze (brakuje mi 5cm). Najważniejsze, że miednica ustawia się prawidłowo. Dzięki temu nie ma wadliwej reakcji na odcinek piersiowy kręgosłupa. Jakieś 4 lata temu robiłam "psa z głową w dole" ale z lędźwiami wygiętymi w łuk. Były zblokowane i nie dały się inaczej ułożyć - mimo prób i wysiłku. Blokada była sztywna i bez żadnej rezerwy na manipulacje.

Teraz dopiero widzę, jak dawno zaczęły się moje ograniczenia ruchowe, które już 5 lat temu sugerowały pierwsze zmiany zwyrodnieniowe. Mimo aktywnego trybu życia, doszło do załamki. Jednak prawda jest taka: gdybym ten tryb aktywności utrzymywała na takim samym poziomie, równomiernie, prawdopodobnie do aktu buntu ze strony organizmu doszłoby dużo, dużo później. Podczas aktywnego trybu życia, ale w miarę rytmicznego i jednorodnego, poziom adrenaliny i serotoniny a także innych mechanizmów organizmu utrzymuje się na stałym poziomie i organizm "jedzie" w miarę spokojnie, jakby w transie... ale kiedy to nasilenie aktywności zaczyna wariować (raz jest mocniejsze, a raz w ogóle go nie ma) to poziomy ww. substancji, jednorodność procesów i odporność organizmu na wszelkie czynniki, wariuje. Ta zmienność wykańcza różne obszary organizmu.

Cala prawda o naszym organizmie jest taka, że lubi schematyczność, powtarzalność i systematyczność - we wszystkim. Każda zmiana - znacząca - naszych obyczajów codziennych, odbija się na nim bardzo wyraźnie, przede wszystkim po 30-tce. Więc jeśli ktoś spędzał przez wiele lat popołudnia i wieczory przed telewizorem, to nagłe, codzienne bieganie, bez fazy spokojnego przestawienia na inny poziom eksploatacji organizmu, może być nawet zabójcze.
Ja zawsze byłam aktywna fizycznie, a przyszło mi spędzić ostatnie 3 lata przed monitorem komputera, w dodatku albo siedząc na krześle biurowym przez 8h niemal w ciągu, a później na kanapie z laptopem na kolanach (masakryczna pozycja!). Nie było czasu na ćwiczenia... No i trach. Może, gdybym wcześniej nie była aktywna, gdybym nie przyzwyczaiła mojego organizmu do dynamicznego ruchu, przeżyłby on ten okres spokojniej, ale niestety - była to dla niego drastyczna odmiana. Teraz wiem już więcej. Wydałam kanapę i fotele. Mam teraz duuuużo miejsca do ćwiczeń i leżenia w pożądanej pozycji.

Co będzie, zobaczymy...