piątek, 25 stycznia 2013

Mrówki w nodze

Po operacji, jeszcze podczas pobytu w szpitalu, dowiedziałam się od neurochirurga, że mam się nie wystraszyć, kiedy w prawej nodze (tej, w której biegnie ugniatany nerw) poczuję mrowienie. To będzie dobry znak.

Zobrazował mi to na przykładzie łokcia, w który czasami się uderzamy akurat w miejsce szczeliny między kościami. Tam biegnie właśnie nerw. Z początku nic nie czujemy, ręka się samoistnie usztywnia, potem nagle czujemy silny ból, a na końcu nieznośne mrowienie i drętwienie. Dopiero po nim wszystko przechodzi. Ten sam proces przebiega w przypadku mojego nerwu kulszowego, tylko że nie w ciągu minuty, lecz kilku miesięcy. Najpierw nie czułam nic - generalnie mniejszą mobilność nogi, mniejszą możliwość rozciągania jej podczas ćwiczeń, potem byłam usztywniona w lędźwiach - chodziłam zgięta w przód, czasem mniej, czasem bardziej, po wstaniu z krzesła musiałam najpierw się rozruszać, aby zrobić krok, następnie nadszedł czas wielkiego bólu - jakieś 3 miesiące ( no i potem operacji)... Aktualnie oczekiwałam na mrowienie i drętwienie.
Mrowienie i drętwienie oznacza, że na całej długości nerwu przewodzą impulsy i docierają one do unerwionych partii ciała.

Dziś po raz pierwszy poczułam mrowienie!!! Delikatne i chwilowe, jedynie w części stopy, ale powtórzyło się po paru godzinach. Kurcze... cieszę się bardzo! Ostatnio jakby efekty ćwiczeń nie przyrastały wykładniczo, ani liniowo, jakby zamarły... trochę byłam zmartwiona tym faktem. W dodatku dwie wizyty u lekarzy obciążyły mnie bardzo i wykończyły. Ostatnie dwa dni odpuściłam sobie wychodzenie z domu i dłuższe ćwiczenia. 3/4 doby leżałam.
Dwa dni temu minął miesiąc od operacji. W tym czasie miałam trzy przypadki niekontrolowanego "wykopu" nogi. Moja noga z całą siłą mięśni, w jednej sekundzie, wyskoczyła przed siebie. Akurat każdy z tych 3 przypadków miał miejsce w nocy, kiedy leżałam na wznak. Moja noga wyskoczyła z całym impetem w kierunku sufitu. Gdyby ktoś był przy mnie w tych okolicznościach, to bym mu bardzo współczuła... To zjawisko na razie zanikło... Chyba kontrola nad nogą wraca... Ciekawe co się będzie działo dalej? Jutro sprawdzę, czy siła w stopie jest większa. Jak na razie była bardzo mała i pozwalała mi udźwignąć ciało jedynie w zakresie ok 30 stopni (kąt między podeszwą stopy a podłogą przy stawaniu na palcach). Normalnie jest to jakieś 50-60 stopni. W dodatku sił starczało mi na 2-3 udźwignięcia.

Obserwuję też możliwość wyprostowania nogi i uniesienia przed siebie. Na razie sięgam ok. 30 stopni. Aby przejść kontrolę neurologiczną i dostać orzeczenie o zdolności do pracy, muszę m.in. sięgnąć przynajmniej 90 stopni. Mam dwa miesiące na to. Codziennie ćwiczę i cieszę się, że przychodzą efekty :)

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę

"Tak sobie myślę" Jerzego Stuhra...

Jak pewnie większość wie, Jerzy Stuhr walczy z rakiem. Ten dziennik powstał dzięki jego córce, która podarowała mu brulion i poprosiła, aby zapisywał w nim swoje myśli. Później pojawiło się Wydawnictwo Literackie, które namówiło go na publikację.
W jego książce słowo "rak" pojawia się pod sam koniec - jest przytoczone z listu jednego w dzieci. To dziennik życia - takiego jak zawsze, jak co dzień - to dziennik pasji, nie choroby i nie umierania. Polecam gorąco!





Wybrane fragmenty:

Być jak dziecko:

Sponsoring

Belzebub

Seksmisja

Mrożek

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Igor T. Miecik, 14.57 do Czyty. Reportaże z Rosji

Po Falach sięgnęłam po 14.57 do Czyty. Reportaże z Rosji. Świetna książka. Wzruszająca i porażająca. Mam w głowie zakodowane już z dzieciństwa odczucia względem Rosji i w tej książce znalazły one upust i jednocześnie zobrazowanie na konkretnych historiach ludzi. Chyba łatwiej powiedzieć coś o Rosji właśnie w ten sposób - nakręcając film lub pisząc reportaż lub książkę fabularną - niż używając przymiotników.
Nie zdążyłam wynotować fragmentów z tej książki, a szkoda! Trafiła w ręce szwagra.

Na podstawie zobrazowanych różnych historii ludzi można od razu wysunąć wniosek, że Rosja pokazywana w telewizji, o której się mówi to jedynie Moskwa i to w dodatku tylko ta jej część, którą Putin chce pokazać. Książka skupia się na ludziach i ich tragediach. Tak postrzegam Rosję - zbiór ludzkich tragedii. Z pewnością są tam ludzie szczęśliwi, ale nie wiem, czy bym chciała się z nimi zaprzyjaźniać...
Rosja to największe państwo na Świecie pod względem powierzchni: 17,1 mln km². Zamieszkuje ją 143 mln osób. Moskwa to największe miasto Europy: 10,56 mln mieszkańców. Powierzchnia to 2510 km². Skoro pokazywana jest nam tylko Moskwa, w dodatku w wyrywkach rosyjskiej propagandy, to znaczy, że pokazywane jest nam mniej niż 7% społeczeństwa całej Rosji i mniej niż 0,01% całości kraju...
Powiem z całą powagą: jest się czego bać... i po przeczytaniu takich książek, docenia się to co się ma...

środa, 23 stycznia 2013

Książki przeczytane podczas rekonwalescencji - Virginia Woolf, Fale

Zaczęłam w szpitalu od Fal Vigrinii Woolf. Tę książkę mam od dobrych 2 lat. Otrzymałam ją od miłośniczki VW, Iza Belli. W końcu miałam czas i głowę wolną od dręczących myśli, cyfr i paragrafów, aby ją przeczytać.
To druga książka Virginii Woolf, którą przeczytałam. Pierwszą była Pani Dalloway - także przeczytana dzięki Izie. Oczywiście styl typowy dla VW, niepowtarzalny i eteryczny. Uwielbiam myśl VW i słowa jakimi tę myśl przekazuje. A myśl ta potrafi ciągnąć się na dziesiątki stron, jak wstążki od latawców na wietrze. Styl VW albo się lubi, albo się go nie lubi. Wątpię, aby były możliwe stany pośrednie. Ja uwielbiam. Jak do tej pory nie znalazłam podobnego stylu w żadnej książce, u żadnego autora. Zaczęłam aktualnie czytać Dostojewskiego i niestety... czuję niedosyt stylu... Bardzo zwracam na niego uwagę i nie potrafię się na nim nie skupiać. Tak jak na reżyserii w filmie.
Z tych obu książek, Panią Dalloway czytało mi się łatwiej i przyjemniej. Chyba dlatego moje pierwsze odczucie było takie, że podobała mi się bardziej, z racji tematyki - samej fabuły. W obu (i jak się domyślam w pozostałych książkach także) znaleźć można głębokie zanurzenie w psychikę człowieka i jego emocjonalność. W Falach VW dała popis nie tylko swojej wnikliwości, ale także swoim umiejętnościom literackim. Pokazała te same sytuacje, te same miejsca, w których osadziła swoich bohaterów oraz dalsze ich losy. Naiwny czytelnik mógłby oczekiwać, że postaci te będą doświadczać tych samych osobistych przeżyć, a jednak zupełnie inaczej każda z postaci odbiera rzeczywistość i siebie w niej, każda z tych postaci inaczej układa swoje dalsze życie. Każdy z bohaterów totalnie odmienny i totalnie odmiennych przeżyć doświadcza. Uwydatnienie jednostki - to cel prozy VW w moim odczuciu. Indywidualizm podniesiony do rangi sacrum. Transparentna narracja, jednolita w całej książce, typowa dla VW, jednak jakby bardziej dojrzała, jakby kwitnąca. Odbieram te książkę, jako wyjątkowe dzieło pod względem literackim. Czuć w nim ducha epoki, w jakiej żyła VW, co dodaje mu szlachetności i wagi.
Odwrotnie proporcjonalnie kształtują się moje zapatrywania na obie książki VW, które przeczytałam - z chęcią obejrzałabym film na podstawie Pani Dalloway, w przeciwieństwie do Fal. Jednak Fale wydają mi się bardziej kunsztowne literacko.
Zdecydowanie sięgnę po kolejne książki VW.
Dodam jeszcze, że warto wrócić do nich i przeczytać ponownie. Za pierwszym czytaniem nie jest się w stanie docenić pełni talentu literackiego VW, gdyż wiele umyka percepcji, zostawiając nutę podniecenie w sercu. Z tą właśnie nutą pozostałam po zamknięciu książki i wiem, że wrócę do prozy VW z wielką chęcią, gdy dopadnie mnie głód kunsztu.

Fragmenty: (jest ich wiele... ale wybiorę tylko kilka)

"(...) Lecz ja przywiązuję się tylko do imion i twarzy i gromadzę je jak amulety przeciw nieszczęściu. Wybieram jakąś nieznaną mi twarz po drugiej stronie sali i nie mogę pić herbaty, kiedy naprzeciw mnie siedzi ta dziewczynka, której imienia nie znam. Krztuszę się. Gwałtowność uczucia wstrząsa mną na wszystkie strony. Wyobrażam sobie tych bezimiennych, nieskazitelnych ludzi, jak obserwują mnie spoza zarośli. Podskakuję wysoko, żeby wzbudzić ich podziw. Nocą, w łóżku, wprawiam ich w kompletne zdumienie. Za cenę ich łez ginę często przeszyta strzałami. Gdyby mi powiedzieli albo gdybym się dowiedziała z nalepek na ich kufrach, że w czasie ostatnich wakacji byli w Scarborough, całe to miasto okryłoby się złotem, a wszystkie jego ulice rozbłysłyby lampami. Dlatego nie lubię luster, które pokazują moją prawdziwą twarz. Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała.(...)"
To nie o mnie, ale jak pięknie opisana jest postać Rhody - nieśmiałej, zamkniętej w sobie i umniejszającej swojej wartości, wręcz nie widzącej jej w sobie. Tyle siebie ceni, na ile upodobni się w zachowaniu do innych, wybranych osób, które wydają się jej ważne, piękne i mądre. Inni świadczą o jej wartości w jej odczuciu, jakże błędnym. Jedyne z czym się utożsamiam w tym opisie to potrzeba uderzenia ręką w coś twardego, aby wrócić do ciała z odchłani zadumy, która mnie ogarnia dogłębnie. Ja także muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby...

"(...) Wśród sporadycznych wstrząsów, nagłych jak skoki tygrysa, życie wyłania się z morza, dźwigając ciemną grzywę. Tego właśnie jesteśmy uczepieni, do tego jesteśmy przywiązani, jak ciała do dzikich koni. A jednak znaleźliśmy sposoby wypełnienia tych szczelin i maskowania pęknięć.(...)"
Tak... życie w formach, układach i wg wzorów... Ja staram się od czasu do czasu zrobić szczelinę w kokonie codziennego życia. O jednej pisałam w 2010 r. Biorę poprawkę na mentalność brytyjską i inaczej podchodzę do tych szczelin. One w moim życiu są pożądane i nie wypełniam ich w celu zamaskowania. Jednak etykieta i propagowany schemat społeczny tak by nakazywał. I tak najczęściej jest także w naszym społeczeństwie.

O Jinnie...
"(...) Nie jesteśmy tak mało skomplikowani, jak by - dla zaspokojenia swych potrzeb - życzyli sobie tego nasi przyjaciele. A jednak miłość jest prosta.(...)"
Tak Iza Bello - a jednak miłość jest prosta :)

O Bernardzie...
"(...) Nie chcę być człowiekiem, który siedzi przez pięćdziesiąt lat w jednym miejscu, rozmyślając o swoim pępku. Chcę być zaprzężony do wozu, do wozu na warzywa toczącego się po kocich łbach(...)"

O Bernardzie jeszcze...
"(...) Kropla po kropli opada cisza. Zbiera się na sklepieniu umysłu i opada w kałuże pod spodem. Na zawsze sam, sam, sam - to cisza opada, roztaczając swe kręgi po najdalsze krańce. Syty i zaspokojony, wypełniony zadowoleniem średniego wieku, ja, którego samotność zabija, pozwalam ciszy opadać kropla po kropli.
Lecz teraz opadająca cisza dziobie mi twarz, trawi mój nos, jak deszcz trawi ustawionego na podwórzu bałwana. W miarę jak cisza opada, rozpuszczam się zupełnie, tracę rysy twarzy i trudno byłoby mnie odróżnić od kogoś innego. To nieważne. Co jest ważne? Zjedliśmy dobrą kolację.(...)"

Czyż nie aktualne?

O Louisie...
"(...) Życie było dla mnie czymś strasznym. Jestem jak jakaś ogromna ssawka, jakieś lepkie, kleiste, nienasycone usta. Usiłowałem wydobyć z żyjącego miąższu tkwiącą w środku pestkę. Zaznałem niewiele naturalnej pomyślności(...). Cóż było moim przeznaczeniem, ostro zakończona piramidą, która przez wszystkie te lata uciskała mi żebra? (...) Nie jestem pojedynczą i przemijającą istotą. Moje życie nie jest rozbłyskującą na chwilę iskierką, jak blask na powierzchni diamentu. Schodzę pod ziemię krętymi korytarzami, jak strażnik nosi latarnię od celi do celi. Moim przeznaczeniem było pamiętać i musieć splatać ze sobą, skręcać w jeden sznur rozliczne nici - cienkie, grube, zerwane, trwałe - naszych długich dziejów, naszego burzliwego i różnorodnego czasu. Wciąż są nowe rzeczy, które trzeba zrozumieć , dysonans, którego trzeba nasłuchiwać, fałsz, który trzeba zganić. Spękane i powalane sadzą są te dachy z kapturami na kominy, luźnymi dachówkami, skradającymi się kotami i oknami na poddaszu. Stąpam ostrożnie po stłuczonym szkle, między chropowatymi dachówkami i widzę tylko ohydne , wygłodzone twarze.(...)"

O Louisie jeszcze...
"(...) W ten to figlarny i ironiczny sposób mam nadzieję odwrócić Waszą uwagę od mojej drżącej, wrażliwej, nieskończenie młodej i bezbronnej duszy. Bo zawsze jestem najmłodszy, najbardziej naiwnie zaskoczony, jestem tym, który wybiega naprzód z obawą i współczuciem, skrępowaniem albo śmiesznością - wystarczy plamka na czyimś nosie albo niezapięty guzik. Cierpię za wszystkie upokorzenia. A jednak jestem także bezlitosny, twardy jak marmur. Nie rozumiem, jak możecie mówić, że szczęściem było żyć. Wasze drobne emocje, dziecinne zachwyty, kiedy gotuje się czajnik, kiedy łagodny podmuch unosi nakrapiany szal Jinny a on szybuje w powietrzu jak pajęczyna są dla mnie jak jedwabne wstążki rzucane w oczy nadcierającego byka. Potępiam was. A jednak moje serce tęskni do was. Z wami przeszedłbym ogień śmierci. A jednak najszczęśliwszy jestem w samotności Zachwycają mnie złociste i szkarłatne stroje. A jednak wolę widok na nadstawki kominów, koty ocierające sparszywiałe boki o chropowate kominy, wybite okna i chrapliwe rzężenie dzwonów z wieży jakiejś murowanej kaplicy.(...)"

I na podsumowanie... "(...) Niemniej jednak życie jest przyjemne, życie jest znośne. Wtorek następuje po poniedziałku, potem jest środa. Umysł obrasta w słoje. Tożsamość krzepnie. Proces wzrastania łagodzi ból. Wdech i wydech, wydech i wdech, przy narastającym pomruku i energii pośpiech i zapalczywość młodości wprzęgane są w służbę, aż całe istnienie zdaje się kurczyć i rozszerzać jak główna sprężyna zegara. Jak prędko płynie strumień od stycznia do grudnia! Porywa nas nurt spraw tak dobrze znanych, że nie rzucają już cienia. Płyniemy, płyniemy... (...)"

"(...) Chwała niebiosom (...) - nie musimy ubijać tej prozy w pianę poezji.(...)"

Ryzyko pooperacyjne przepukliny uciskającej korzeń nerwowy

W wypisie ze szpitala napisano: 2 miesiące po operacji oszczędzać się, nie przyjmować wymuszonej pozycji ciała (stania i siedzenia) przez dłuższy czas, dużo odpoczywać i leżeć, nie wykonywać skrętów tułowia, nie dźwigać.

Dlaczego?
Generalnie, wiadomo - wszystko musi się zagoić. Jedyne co można zobaczyć (i to dzięki lusterku) to to, jak goi się rana. Po miesiącu rana powinna być zabliźniona. Moja była już po 3 tygodniach. Opatrunki nie były już potrzebne chwilę wcześniej. Jednak to tylko to co można zobaczyć. Krążek międzykręgowy goi się inaczej i w związku z tym jest spore ryzyko powikłań.
Gojenie się krążka przebiega dłużej niż skóry, najpierw tkanka nadbudowuje się - jest jej nadmiar, który powoduje, że może przylgnąć do nerwu. Dopiero po pewnym czasie następuje kurczenie się i zabliźnianie. Jeżeli to przyleganie utrzyma się w procesie zabliźniania, to nerw może zabliźnić się wraz z krążkiem, a to rodzi poważne komplikacje. Jeżeli dołożymy do tego nadmierny ruch, skręty tułowia i zbytnie obciążenie, to ryzyko powikłań wzrasta.
Neurochirurdzy zabezpieczają operowane miejsce specjalnym materiałem, który zabezpiecza nerw przed przyleganiem do krążka. Jednak, jak ten cały proces przebiega i czy ten materiał utrzymał się we właściwym miejscu, nie można mieć pewności. Lepiej faktycznie się oszczędzać i uważać. Czasami jest ciężko, zwłaszcza kiedy człowiek ma motorek w tyłku...

wtorek, 22 stycznia 2013

Wdzięczność pacjenta

Dr Prywiński został zwolniony ze Szpitala Uniwersyteckiego im. Jurasza w poniedziałek 14 stycznia 2012 r. 18 stycznia br. miałam mieć u niego konsultację pooperacyjną. Zdecydowałam się pójść do niego w ramach prywatnej wizyty jeszcze przed wyznaczonym terminem szpitalnym. Uznałam, że muszę się zobaczyć z tym lekarzem po wyjściu ze szpitala - po pierwsze, aby mieć ciągłość leczenia u jednego lekarza (jak długo to będzie możliwe), a po drugie, aby po prostu zobaczyć się z nim i porozmawiać. Także podziękować po raz kolejny.
Dowiedziałam się, dlaczego został zwolniony i nie zdziwiło mnie to. Jaka szkoda, że mnie to nie zdziwiło... Jaka szkoda, że takie procesy są także obecne w moim życiu i znam je dobrze...

Jestem Mu bardzo wdzięczna za bezinteresowną pomoc. Za leki przywiezione do domu, kiedy nie mogłam wstać z podłogi. Za szybki termin operacji, która faktycznie była pilna. Za ludzkie i uprzejme potraktowanie. Niestety w dzisiejszych czasach uprzejmość na gruncie zawodowym (jakimkolwiek), nie opłacana (niestymulowana) dodatkowo, to rzadkość. Dlatego otwarcie za nią zawsze dziękuję, chcąc podkreślić, że to ważne i bezcenne, że warto pielęgnować ją w życiu codziennym.

I tu wkrada się wątek wdzięczności pacjenta względem lekarza. W tle afera Doktora G. i temat łapówek wciążz gorący, przez jednych piętnowany publicznie, przez innych przemilczany skrycie.

Podczas pobytu w szpitalu zapytałam jednego z pacjetnów - podobnie jak ja, prowadzonych przez Dr - czy planuje Mu się jakoś odwdzięczyć. Tak... jego plany były już przygotowane w dwóch kopertach. Nosił te koperty w spodniach dresowych podczas spacerów po szpitalnym korytarzu. W każdej chwili mogły być potrzebne. Okazja do zrealizowania jego planów mogła pojawić się nagle. Zaintrygowało mnie, dlaczego w dwóch? Nie miałam odwagi zapytać, jak duże są to plany. Odpowiedź padła bardzo konkretna: 500 zł w jednej (najwidoczniej plan A), a gdyby okazało się za mało, to 500 zł w drugiej (najwidoczniej plan B).

Byłam zmieszana... Odradzałam koledze z oddziału takiego planu i tłumaczyłam tym, że może przyczynić się do popsucia mu reputacji. Jednocześnie czułam oburzenie i obawę związaną z koniecznością podjęcia wyboru, co do moich ewentualnych "planów". Kolega z oddziału przekonywał mnie, że trzeba się odwdzięczyć, że nie można spalić sobie mostów, kto wie, czy ten lekarz nie będzie mógł pomóc jeszcze nie jeden raz w przyszłości. Nie można ot tak odejść.
Co więcej, kolega z oddziału podszedł do lekarza-kolegi Dr podczas jego dyżuru i na korytarzu zapytał wprost czy tamten czegoś oczekuje... Kiedy ten nabrał wody w usta i nic nie odpowiedział, kolega z oddziału trochę był zdezorientowany. Oczekiwał prostej odpowiedzi. A może oczekiwał cennika wyjętego z kieszeni fartucha?
Kiedy w końcu trafił na dyżur Doktora powtórzył podejście z ręką w kieszeni, gotową do wyjęcia planu A. A ten powiedział mu to, czego bym sobie życzyła i na co skrycie liczyłam: że to jego praca i słowo dziękuję jest wystarczające, a jeżeli czuje wdzięczność i potrzebę odwdzięczenia się, to może to wyrazić inaczej niż pieniędzmi i tych nie przyjmuje; niczego nie oczekuje.

Czułam oburzenie zachowaniem kolegi z oddziału i brak zgody na takie postępowanie, ponieważ podchodzę do zawodu lekarza tak jak do każdego innego. On wykonuje operację, a ja ustalam ceny w mojej firmie. On ratuje życie człowiekowi, a ja staram się pozyskać dodatkowe środki na inwestycje w spółce, które mogą te ceny w przyszłości obniżyć. Ktoś inny ratuje zwierzęta, lasy, oceany... Mogę jedynie pozozadrościć takim lekarzon jak Dr Prywiński, że jego praca ma głębszy sens i może dodawać sił rano, aby wstać i iść na dyżur. Ja niestety często tego sensu nie widzę i sił często mi brakuje. Uznałam, że nie będę przygotowywać koperty (ani kopert). Lekrz ma zapłacone za swoją pracę z NFZ, do którego ja co miesiąc odprowadzam niemałą kwotę, z której w dodatku jak na razie korzystali inni (starsi). W końcu i ja muszę skorzystać z poważnego, specjalistycznego leczenia. Nie powinnam płacić za to drugi raz. Owszem jestem bardzo wdzięczna lekarzowi i lekarzom. Wyraziłam to niejednokrotnie, a nawet na ostatnim obchodzie podziękowałam całemu personelowi za opiekę i skuteczne leczenie. Wzbudziłam tym zachowaniem w persnelu zaskoczenie i pewnie podejrzliwość, a nie serdeczność i najzwyklejsze w świecie stwierdzenie "proszę bardzo, to nasza praca". Wśród 15 osób tylko na twarzy 2 zobaczyłam "uśmiech" i wyrażoną w ten sposób komunikację... Pozostali odeszli skostniali i zmieszani. Myślę, że tak normalnie i publicznie wyrażona wdzięczność była dla personelu zaskoczeniem. Może pomyśleli, że jestem czyjąś znajomą i trzeba na mnie uważać. Pacjenci raczej nie mają odwagi publicznie wyrażać swojej wdzięczności. Pielęgniarce przy łóżku - owszem. Ale jednej i na osobności, a lekarzowi - w kopercie.
Sami pacjenci rozwydrzyli całe środowisko lekarskie. Sami sprowokowali powstawanie prywatnych praktyk i sami je utrzymują. Łapówki to też ich dzieło. Sami je wtykają, bo liczą na łaskę i lepsze traktowanie.
Ja nigdy nie dawałam wyrazów wdzięczności w postaci pieniędzy i nie będę tego robiła. Także w tym przypadku. Lekarz ma bardzo dobre opinie. Chcę je podtrzymywać i mówić, że zostałam tak dobrze potraktowana bez łapówki i jest to w tych czasach możliwe. Już nie jedna osoba się dziwiła, że bez łapówki tak wszystko się potoczyło w moim przypadku. Otóż tak. Tak się właśnie potoczyło i jest to możliwe. Ja tego nie chcę popsuć i nie dam żadnych pieniędzy w ramach wdzięczności lekarzowi, bo to by oznaczało, że przyklejam łatkę na Jego praktyce lekarskiej "On bierze". Ja, jako lekarz i jako ja - takiej łatki bym nie chciała mieć i jestem pewna, że Dr Prywiński także.

Dr Prywiński nie bierze. Tyle mogę powiedzieć.

Na wizycie szpitalnej Dr Nowak, zastępujący Dr Prywińskiego, powiedział mi, że miałam szczęście, bo trafiłam na jednego z najlepszych neurochirurgów. Patrzyłam na Dr Nowaka, a w głowie miałam jedno pytanie: Dlaczego szpital wobec tego nie zatrzymuje tego jednego z najlepszych neurochirurgów? Jak zawsze sedno pracy schodzi na dalszy plan, kiedy w grę wchodzą relacje międzyludzkie (służbowe), plany, budżety i ambicje, a najczęściej także polityka (bliżej lub dalej dysząca za plecami)... Nie zadałam tego pytania. Powiedziałam, że widząc efekty operacji, na własnym przykładzie mogę zdecydowanie potwierdzić Jego stwierdzenie, nie mając wiedzy medycznej i nie mogąc fachowo wypowiedzieć się w tej materii. Dodałam, że zmiany często wychodzą na lepsze. Nie dodałam komu... Zostawiłam resztę w powietrzu między mną, a lekarzem.
Przypomniała mi się rozmowa z Dr Kitlińskim, który poprosił, abym przekazała Dr Prywińskiemu, że mi go polecił oraz przekazała pozdrowienia.
Wiem, że Dr Prywiński to jeden z najlepszych neurochirurgów, bo potrafię wyciągać wnioski z obserwacji i faktów.

Dr Prywińskiego zatrudniono już w 3 dni po odejściu z bydgoskiego szpitala w Toruniu. Jest w połowie swojej kariery zawodowej i myślę, że dalej będzie ją efektywnie rozwijał.

piątek, 11 stycznia 2013

Kiedy można zacząć chodzić po operacji kręgosłupa?

Niech sobie przypomnę...
Po miesiącu? Po tygodniu? Po 3 godzinach? A może po wybudzeniu z narkozy?

Kiedy po wybudzeniu z narkozy podziwiałam moje dwie nogi leżące na materacu łożka i mnie samą leżącą na plecach (jak ja tęskniłam za tą pozycją!), neurochirurg poprosił mnie o spacer z nim po korytarzu.
Po pierwsze: byłam w szoku, że lekarz w ogóle się mną interesuje i obawiałam się, że może jakaś kamera stoi w rogu sali...
Po drugie: zaraz... przecież ja jestem dopiero co po operacji kręgosłupa! Jaki spacer?

Wstałam z łóżka (hmmmm... wstałam... to szumnie powiedziane... wykulałam się z niego :). Kiedy moje stopy dotknęły podłogi, byłam sztywna i wyprostowana jak tyczka. Pani Lidzia i Beata będące przy mnie wtedy stały obok gotowe do pomocy. Stałam! Zaczęłam robić kroki. To znaczy zaczęłam przesuwać stopy po podłodze. Czułam się jak pingwin na lądzie, który wykonuje krok całą połową swojego ciała, w dodatku ja nie podnosiłam stopy, tylko nią szurałam po podłodze. Tak więc robiłam krok zaczynając od barku, biodra i dosuwanej do nich stopy, potem druga połówka przejmowała inicjatywę i w ten sposób... szłam! Po 3 krokach omdlałam... Zalał mnie zimny pot i zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale uśmiech miałam od ucha do ucha. Wylądowałam w łóżku.

Do nocy schodziła ze mnie najwyraźniejsza porcja narkozy - paskudny, chemiczny smak i eter wszechobecny, który wychodzi całym ciałem. Było mi niedobrze. Pilnowałam cały czas tego uczucia, aby w porę zareagować kontrolowanym wymiotem (to znaczy skierować twarz nad śmietnik, przystawiony do mojego łóżka).
Pierwszym zwrotem akcji było parcie na pęcherz. Całe szczęście, że było kontrolowane! Ufff... Sama nie byłam w stanie dojść do toalety. Robiło mi się od razu ciemno przed oczami i zalewał mnie zimny pot. Uczucie ogólnego zatrucia ogarniało całe moje ciało.
W nocy musiałam radzić sobie sama. 3 razy goniło mnie do toalety, więc 3 razy podejmowałam akcję wyjścia z łóżka i dojścia do WC, a potem obłużenia się i powrotu. Te akcje stały się celem egzystencji w pierwszej dobie po operacji. Najgorsze było wygrzebanie się z łóżka. Oczywiście moje 157 cm (teraz już wiem dlaczego nie 158cm!!! przez zdeptane i ugniecione krążki międzykręgowe) po raz kolejny okazuje się poniżej wszelkiej normy. Łóżko było dla mnie niemal jak stacja kosmiczna w odległej o całe setki myśli od podłogi. Na szczęście była płaska, bez progów i schodów, więc wystarczyło się na nią dostać, a reszta przychodziła z każdym szurnięciem. Przychodziła bez pośpiechu. Pęcherz musiał być cierpliwy.
Po dojściu do WC musiałam najpierw wytrzeć deskę klozetową, bo była oblepiona gęstym i niemal pomarańczowym moczem. Pomyślałam, że tylko facet może zrobić coś takiego! Poszurałam w kierunku papieru toaletowego, którego rolka stała na kaloryferze. Potem przystanęłam i oparłam się o ścianę, aby zimny pot mnie oblał zupełnie, mroczki sprzed oczu nabrały regularnych ruchów i dopiero mogłam myśleć o urwaniu kawałka szarego, kropkowanego papieru (100% makulatury!). Ustawiłam moje ciało bezpośrednio na przeciw obiektu mojego jakże osobistego celu i przygotowałam się na wysiłek. Wzięłam głeboki oddech - ale nie za bardzo głeboki, aby umysł nie doznał przetlenienia! - i lekko szarpnęłam 30 centymetrowy kawałek szarej taśmy. Odwróciłam moje ciało w kierunku umywalki i dopiero zrobiłam krok, kiedy miałam pewność, że całe moje ciało jest na wprost mojego kolejnego celu. Doszurałam do umywalki, zmoczyłam taśmę i odwróciłam ciało w kierunku zakrapianego klozetu. Doszurałam... Teraz ogarnęła mnie zaduma. Czy dam radę kucnąć? O schyleniu się nie było mowy! Postanowiłam sprawdzić. Dałam radę. Moje oczy zbliżyły się do tych niemal pomarańczowych kleksów i zachciało mi się wymiotować. Teraz żałuję, że podjęłam całą resztę moich sił, aby tego nie zrobić. Wytarłam je. Potem zebrałam wszystkie siły, aby wstać. Ku mojemu zdziwieniu przysiad nie był problemowy (poza siłami, których generalnie mi brakowało). Miałam zawsze silne uda, więc dawałam radę bez problemu. Cały czas musiałam jednak utrzymywać pion od pasa w górę. Sięgnełam po kolejne kawałki szarej taśmy i w końcu mogłam spróbować usiąść na klozecie. Całą siłę i pracę przejęły uda. Ból był konkretny mimo znieczulenia.

Pilnie wczuwałam się w proces... Czy go na pewno kontroluję? Czy wcześniej go kontrolowałam? Czy da się go w ogóle kontrolować, kiedy się bardzo chce po prostu sikać!? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko tyle, że skoro zaczęłam dopiero po całej akcji z pomarańczowymi kropkami, to znaczy, że jest dobrze. Co za ulga! Tylko w takich sytuacjach człowiek docenia komfort kompaktowego WC.
Doszurałam do łóżka i padłam bez sił. Do kolejnego parcia. Ułożyłam ciało (jakieś 10 minut) w pozycji, w której uznałam, że dam radę zasnąć i najwidoczniej udało się.

Następnego dnia nadal szurałam jak pingwin, ale drugiego dnia po operacji już było lepiej. Zaczęłam już unosić stopy. Dopiero trzeciego dnia po operacji wykonywałam swobodny ruch stopą od pięty po palce. Kosztowało to sporo wysiłku i pracy, ale dawało radę.

Od pierwszego dnia po operacji wykonywałam ćwiczenia zaprezentowane przez Panią rehabilitantkę. Napinanie pośladków naprawdę może być bolesne i uświadamia, gdzie mięśnie przyczepiają się do kręgosłupa! Tak samo wciskanie kolan w materac łóżka w leżeniu na plecach. Do tego chodzenie i wspinania na palce stopy - to komplet ćwiczeń na początek.

Trzeciego dnia po operacji chodziłam juz po schodach. Trzy piętra w dół i w górę. I wystarczy... Mroczki lubią takie akcje i wracają przed oczy.

Wszystko to na przeciwbólowych. Dopiero szóstego dnia po operacji zaczęłam je wycofywać. Lekarze zadecydwali o tym siódmego dnia. Ból był mały, chyba nawet bardzo mały. Dało się zasnąć - to najważniejsze.

środa, 9 stycznia 2013

Mikrodiscektomia z użyciem systemu tubowego

To pełna nazwa operacji przepukliny kręgosłupa, a dokładnie przepukliny krążka międzykręgowego z użyciem tytanowych tub, zamiast laparoskopii.

Odbyła się w niedzielę 23 grudnia 2012 r. pomiędzy 12.15, a 16.15.

Trafiłam w niebieskiej, wielkiej piżamce do Kliniki Neurochirurgii i Neurotraumatologii Szpitala Uniwersyteckiego im. A. Jurasza w Bydgoszczy. Wybrałam łóżko pod oknem. W tym terminie (pod koniec roku) miałam możliwość wyboru łóżka!
W ciągu 30 minut odbyłam 3 wywiady (z pielęgniarką, dietetyczką i anestezjologiem), przebrałam się w fartuszek operacyjny i połknęłam pół niebieskiej tabletki, po której miałam zasnąć. Zanim ją jednak połknęłam skrzętnie schowałam pieniądze i karty płatnicze, co nie dawało mi spokoju na myśl, że moje rzeczy zostaną zupełnie same. Sala była otwarta i każdy miał do niej dostęp. Nie myślałam o tym zupełnie biorąc z domu plecak. Przyjrzałam się też, czy przez ten operacyjny fartuszek widać nagie ciało. Widać... Na szczęście będę leżała na brzuchu, pomyślałam.

Dopiero po tym mogłam spokojnie połknąć tą tabletkę. Połknęłam... spojrzałam w okno i zadałam sobie pytanie: czy ja się boję?
Nie bałam się tak, jak się tego obawiałam. Raczej miałam surową i chłodną świadomość konieczności tej operacji, a stoickie pogodzenie się z nią wynikało z trzymiesięcznej traumy bólu i niemożliwości normalnego funkcjonowania. Dlatego odpowiedziałam sobie jedynie: nie stresuj się, bo stres może zakłócić przebieg narkozy i możesz sama sobie zrobić kuku.
Uświadomiłam sobie, że bardziej myślę o narkozie. Czy wszystko będzie ok?
Fakt, że schowałam karty i pieniądze wpłynęły na mnie uspokajająco. Jedyne co zaczęło mnie trapić tuż przed odpłynięciem to obawa, że po wybudzeniu, jeszcze w półnarkozie, zacznę gadać głupoty i jakie to będą głupoty? Podobno ludzie różnie reagują... Mój ojciec wyznawał miłość każdej pielęgniarce, która do niego podchodziła.
Obym tylko nie zaczęła mówić o tych pieniądzach i kartach - np. gdzie je schowałam! Dlatego przestałam o tym myśleć. Zaprogramowałam się natychmiastowo na udaną operację. Nie starałam się niczego sobie wyobrażać, tylko wczułam się w zasypianie.

Pamiętam jak przez mgłę pielęgniarki, które podeszły do łóżka i stwierdziły, że jestem gotowa (to znaczy... sama nie wiem jaka?) i jazdę na łóżku do windy. Chyba mam w pamięci obraz wnętrza windy i jej sufitu. To wszystko jest bardzo mocno rozmyte i nie mam pewności czy te obrazy są moim wyobrażeniem, czy faktycznie zakodowały się przez luki sztucznego snu.
Pamiętam, jak dotarłam na salę operacyjną. Nie pamiętam jej kompletnie, ale wiem, że miałam świadomość dotarcia do niej. Jedyne co pamiętam, to fakt, że postawiono łóżko, na którym mnie przywieziono, przy innym łóżku - prawdopodbnie był to stół operacyjny. Był trochę wyższy od mojego łóżka i miał ciemny kolor, a może był przykryty czymś ciemnofioletowym? Pamiętam go z perspektywy leżenia na lewym boku.
Uczucia miałam stłumione, wręcz wyłączone. Obecnie wspominane obrazy wywołują we mnie uczucia totalnego wyobcowania i znalezienia się w miejscach i sytuacjach, których nie byłabym w stanie sobie wyobrazić. Ale nie ma w tym strachu. Ani wtedy, ani teraz. Dlatego porównuję je z uczuciami, jakie pojawiają się podczas oglądania filmów o kosmosie lub serialu "Chirurdzy". Wszystko jest spoza mnie, spoza mojego dotychczasowego doświadczenia i możliwości wyobrażenia. Uniesienie emocji bierze się z faktu bezpośredniego oddziaływania na ciało i okoliczności przestrzeni zupełnie odbiegających od codziennych obrazów i aranżacji.
Znalazłam się w totalnie odmiennym stanie psychiczno-fizycznym, w dodatku w zaskakująco odmiennym stanie świadomości i w pomieszczeniu, którego nawet w ogólnym zarysie nie mogłabym sama zaaranżować. Czy czułam zaciekawienie i podniecenie? To zaskakujące, ale czułam zaciekawienie. Pamiętam, że kolor tego czegoś, do czego przycumowałam na moim łóżku z pustej sali, w kórej mój plecak został bez nadzoru, co podejrzewałam jest stołem operacyjnym, zaskoczył mnie. Pamiętam, że w mojej przytłumionej świadomości szukałam nazwy dla tego koloru i tylko na nim zawiesiła się mgła mojego stanu. Bez względu na to czy, był to faktycznie stół operacyjny, kolor był ciemnofioletowy.

Po operacji pamiętam wybudzanie się. Pamiętam, że podczas niego miałam świadomość snu. Tak, miałam sen! To niesamowite, bo zazwyczaj nie pamiętam moich snów. Tylko podczas urlopów i okresów totalnego wyluzowania psychicznego i emocjonalnego pamiętam moje sny. Czyli bardzo rzadko. Najwidoczniej byłam wyluzowana.
W tym niesamowitym śnie miałam przed sobą pudełko przegródek z jakimiś wartościami. Mogłabym zobrazować to metaforycznie jako drewniane pudełko tradycyjnego katalogu bibliotecznego z fiszkami nt. pozycji ksiażkowych znajdujących się na półkach. Co niektórzy już takich nie pamiętają...
Układałam te moje wartościowe fiszki wg jakiegoś klucza. Wiem, że miało to na celu zabudżetowanie czegoś, zaplanowanie. Dlatego podczas wybudzania mówiłam na głos, że "cały czas planowałam, cały czas planowałam, cały czas planowałam...". Jedynie z opowiadań wiem, że miało to miejsce, kiedy jechałam korytarzem na moim łóżku do dużej sali kliniki, pod okno. Pamiętam, jak to mówiłam, pamiętam ten sen, ale kiedy sie to działo, nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że szedł koło łóżka neurochirurg, który mnie operował.
Przebudzałam się chwilę po tym. Pamiętam twarze nade mną i to, że zaczęłam się trząść z zimna. Zęby mi dzwoniły, szczęka była zaciśnięta, a usta wyschnięte i spragnione. Ponad godzinę wracałam do uczucia ciepła.

Było już po wszystkim. Przyszedł neurochirurg, który mnie operował. Zapytał o nogę...
Dopiero pomyślałam o mojej prawej nodze, która od 3 miesięcy pozostawała nie sprawna lub sprawna w ograniczonym zakresie. Ja sama nie mogłam w tym czasie przyjąć pionowej lub poziomej pozycji (jedynie skuloną). Moja noga leżała na łóżku tak samo, jak lewa. Nie zwijałam się z bólu i leżałam płasko na plecach.
Niesamowite!

Operacja sie udała. Największe jej ryzyko wiązało się z nerwem napiętym bardzo mocno, którego nie można było swobodnie przesunąć, aby dojść do przepukliny. Podczas siłowania się nim mogło dojść do trwałego uszkodzenia. Na szczęście nie doszło, ale trzeba było wydłubać większą część krążka międzykręgowego (z boku nerwu), aby zrobić miejsce na odsunięcie nerwu i dopiero dojść do przepukliny i ją usunąć.
Czysta murarka! Jak kładzenie i przesuwanie kabli elektrycznych w ścianie. Trzeba najpierw wydłubać, aby włożyć lub przesunąć kabelek, a potem zagipsować, zaszpachlować i wyszlifować. Podobałaby mi się taka robota!