wtorek, 20 grudnia 2011

Są we mnie wszystkie kobiety świata

Podczas 11. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty była okazja obejrzeć wystawę norweskiego artysty Ane Lana, zatytułowaną "Są we mnie wszystkie kobiety świata". Wernisaż odbył się 23 lipca o godz. 20:00 w Studio BWA we Wrocławiu.

Przytoczę recenzję ze storny BWA:

"Są we mnie wszystkie kobiety świata" to wystawa feministyczna w męskim wydaniu. Pokazuje obecność kobiety w świecie, jej wszechstronność, umiejętność dostosowania się do wszystkich kontekstów. Ekspozycja prezentuje jednocześnie powszechne uwikłania w stereotypy kobiecości i bezradność wobec nich. Jest komentarzem do przemian funkcjonowania płci w czasach "poszerzonej demokracji", która wymaga zrozumienia drugiej strony, wczucia się w jej sytuację, stania się - przynajmniej na moment - tym innym.

Ane Lan aranżuje sytuacje, które wymuszają na nim stanie się kobietą, a co za tym idzie spojrzenie na świat jej oczami. Ponieważ nie ma jednej kobiety, jest ich tyle, ile zawodów, kontekstów, losów, więc artysta wciela się w bardzo różne postaci. Robi to zawsze z wielką przychylnością. W jego pracach nie ma ironii - chyba że za ironię uznamy uległość wobec podejmowanych ról. To nie zabawa w przebieranki. Celem artysty jest autentyczna potrzeba rozpoznania kobiecości, gest, którego kobiety nie doświadczyły wcześniej.

Hmmmm... Czy on na pewno jest w stanie stać się kobietą? Mnie zajęło to dobre 20 lat i trwa nadal. Nie stałam po kobiecość w kolejce, ani nie jest ona moją zachcianką, lecz dojrzewała we mnie na drodze rzeczywistych doświadczeń - dobrych, jak i paskudnych. Dojrzewa nadal. Rośnie i kurczy się. Żyje.
Żaden mężczyzna nie jest i nie będzie dla mnie prawdziwy w roli kobiety - jakiejkolwiek. Z jednego prostego powodu: nie dojrzewał do kobiecości i kobiecość nie dojrzewała w nim, ani przez chwilę.
Kobiecość pozostanie tajemnicą dla mężczyzny, bez względu na jego chęci, marzenia i poglądy.

Osobista chęć utożsamienia się z motywami i motorami ruchu feministycznego stała się dla Ane Lan inspiracją do stworzenia zdjęć i wystawy. Jednak środowiska artystyczne wybiegają zbyt daleko z interpretacją tego aktu.




A co powiesz na to:

Jak dla mnie - nie ma komentarza...
Czy wymaga rekwizytu?
Czy wymaga makijażu?
Czy wymaga pozy?
Czy wymaga jakiejkolwiek ideologii dorobionej do zdjecia?

Porównaj sam/sama.

Jak "środowiska artystyczne" mogą wypowiadać się pochlebnie na temat artysty Ane Lana i jego dzieła? No jak?

Czy chciałbyś go dotknąć - dotknąć Ane Lana?
Co byś poczuł?
Ja poczułabym chłód posągu, którego nie czuje na posągu kobiety.

piątek, 9 grudnia 2011

Stolica

Jutro jadę na sztukę "Jesteś moją siostrą" do Teatru Muzycznego ROMA w Warszawie. Jak tak sobie dumam o tym, to przychodzi mi na myśl w tej chwili tylko jedno:



a to nagranie amatorskie (oj! jak bardzo amatorskie!!!) z koncertu w Bydgoszczy, na którym byłam

piątek, 7 października 2011

Klonowo

Pani Julita - Julita, emerytka z Warszawy, osiadła w Borach Tucholskich,

Łukasz - syn Julity, pracownik KO Klonowa, miłośnik koni,

Szogun - pies kilkunastoletni, wycofany, wyrozumiały, wyliniały,

Donia - dwuipółletnia suka ze schroniska spod Warszawy, dynamiczna, niewychowana,

Pan Marek - weterynarz, pracownik stadniny koni w Myślencinku, ustawicz psich kręgosłupów przez
Skype'a  na całym Świecie,

5tka koni - klacze, dwie dorosłe, sportowe klacze i córka półtoraletnia oraz dwa kuce,

Koza - dojona przez nas wytrwale...

Stara wierzba, rozszczepiona na rozwodleniu dróg,

Poranki o wschodzie Słońca, wspólne śniadania i obiady, wieczory, rozpalony kominek, rozmowy, rozmowy, rozmowy...
Sprzątanie stajni, dojenie kozy, pojenie koni i kozy...
... 

Kimbra - Settle Down

czwartek, 29 września 2011

Podcieranie tyłków

Kiedy słyszę, że dziecko trzeba mieć, bo kto na starość będzie podcierał mi tyłek, to robi mi się słabo.
Imponująca motywacja!!! Nie mogę wyjść z podziwu, jak głęboko sięga ludzki egoizm. Chyba żadne zwierze nie kieruje się tą przesłanką.
Na pewno nie będzie to moją motywacją. A jeśli dziecka nie będę miała, to podcieranie tyłka jakoś sobie zorganizuję. Myślę, że kogoś znajdę, jeśli nie z miłości, to za pieniądze.

wtorek, 20 września 2011

Gotye- Somebody That I Used To Know (feat. Kimbra)

Jak zmyć Kozią Przełęcz z butów i kurtki

Buty i kurtka wymagały indywidualnego podejścia.
Błoto z Koziej Przełęczy było mieszaniną skalnego błotka (deszcz+skała+mniejsze,zmielone odłamki tworzące grysik = śliska papka jasno gliniana) oraz rdzy z łańcuchów. Po zaschnięciu utworzyło sztywną, jasnorudą powłoczkę, która dość głęboko wgryzła się w materiał.
Nie schodziła łatwo. Kurtkę namoczyłam w wannie, po czym weszłam do wanny i wygodnie w niej siedząc prałam kurtkę ręcznie. Bałam się wyprać ją w pralce. Obawiałam się, że straci swoje właściwości albo wygniecie się nieodwracalnie.
Na brzuchu miałam dużą, okrągłą plamę... Podumałam nad tym, w jaki sposób powstała. Naszła mnie też myśl o wchodzeniu na Kozi Wierch w zimę - w rakach, z czekanem i w super kurtce - przeciwdeszczowej, przeciwśniegowej, przeciw wiatrowej i przeciw innym nieprzyjemnościom w górach, np. firmy The North Face. Oglądałam kurtki tej firmy w sklepie. Ceny były powalające, ale ich jakość również. Później widziałam te kurtki na filmach, które oglądałam po powrocie z gór.
Ciekawe, czy kiedyś porwę się na chodzenie po górach w zimę?

Butów również nie prałam w pralce. Jakoś nie praktykuję tego. Piorę takie rzeczy ręcznie.

Zaczął się drugi tydzień od powrotu, a mi wciąż śnią się góry i wspinaczka...



Co do kurtki... W warunkach naszych, polskich wcale nie trzeba kupować super=drogiej kurtki o niemal kosmicznych właściwościach. Zauważyłam, że ludzie lubią otaczać się przedmiotami, których właściwości zdecydowanie przewyższają potrzeby ludzi albo warunki, na jakie się te przedmioty wystawia. Ponadto, ludzie często kupują odzież i buty wytrzymujące silne ulewy albo mróz sięgający -60 st. C, ale nikt w ulewie i burzy, bądź w takich mrozach nie chodzi po naszych, polskich górach.
Myślę, że to moda i uleganie jej. Ponadto w moim odczuciu to marnowanie energii i materii - przerost, niewykorzystany...


Moja kurtka - najzwyklejsza i nie droga, okazała się bardzo dobra i wytrzymała na warunki silnego wiatru (wiało z prędkością 70-75 km/h) i deszczu.

Kurtka przeciwwiatrowa:




Kurtka przeciwdeszczowa:


sprawdza się także w księżycowych warunkach:

czwartek, 15 września 2011

W górskim klimacie

Po powrocie z Tatr obejrzałam trzy filmy o górach i lodowcach - jeden po drugim:

Annapurna na lekko:
http://www.youtube.com/embed/-5MjS-uBZd4?fs=1


Spotkania na krańcach świata (Encounters at the End of the World):
http://www.youtube.com/embed/iO9cTgwBhbY?fs=1

Czekając na Joe (Touching the void):
http://www.youtube.com/embed/0slYY_YaCrY?fs=1

środa, 14 września 2011

Uczucia z Koziej Przełęczy

Jak do tej pory, czyli do ukończenia 31 roku życia, sytuacji, w których mogłam zginąć lub umrzeć było kilka. Nie liczę codziennego przechodzenia przez ulicę w drodzę do pracy, typowych tras samochodowych i zdarzeń komunikacyjnych. Myślę tu o sytuacjach, w których świadomie uczestnicząc, mogłam utracić życie, w których ciało i umysł zalewa wżerające się w serce uczucie strachu, a tuż po nich ma się uczucie otrzymania nowego życia.

Pierwszym razem, bardzo wyraźnym, było zakrztuszenie się. To mogło być w 2001 lub 2002 roku. Gdybym była sama w domu w tej chwili, nie dałabym rady się uratować. Po akcji ratunkowej rodziców przez tydzień bolały mnie plecy i przepona. To była niedziela rano. Około godziny 16 wyjeżdzałam do Bydgoszczy na studia. To była bardzo refleksyjna podróż...
Wtedy czułam, że dostaję nowe życie. Czułam bezsilność wobec tego faktu. Nic nie mogłam z tym zrobić. Działo się coś wyjątkowego w moim życiu, coś przełomowego - mogłam nie żyć, a wracałam do codzienności, jakby nic się nie stało.

Kilka dni temu, schodząc z Koziej Przełęczy w Tatrach, spadłabym w dół przełęczy jakieś 100-200 metrów lecąc odwrócona plecami ku dołowi. Widziałabym Kozi Wierch w chmurach, na który planowałam wejść 3ci raz i po raz kolejny mi się to nie udało. Widziałabym też Beatę wczepioną palcami i stopami w szczeliny niemal pionowej skały. Nie widziałabym na co upadam.
Miało to miejsce około godziny 13.30-13.45 w sobotę 10.09.2011 r.
Nie czuję już żadnej bezsilności wobec faktu, że żyję nadal i nie mogę nijak tego wyodrębnić i uczcić. Wszystkiemu wokół mnie, poza Beatą, to czy spadnę, czy nie, było obojętne.
Czuję, jak wielka różnica jest w moim odczuwaniu pomiędzy sytuacją z roku 2001/2002, a obecną.
Żyję dalej. Najwidoczniej jest mi to bardziej obojętne niż 10 lat temu.

O 5.00 tego dnia wstałyśmy, a o o 6.30 wyszłyśmy z naszej stancji w Zakopanem. O 6.58 byłyśmy w Kuźnicach i o 7.00 weszłyśmy na niebieski szlak prowadzący na Halę Gąsiennicową i dalej do Czarnego Stawu Gąsiennicowego. Nasza kondycja była bardzo dobra. Miałyśmy za sobą dwa dni marszu w górach i jeden dzień odpoczynku. Zaprawa była bardzo dobra, nastawienie psychiczne również. Pogoda na ten dzień była zapowiadana rewelacyjna. Wszystko zapowiadało się idealnie, aby uderzyć na Kozi Wierch. W końcu! Miałam w sobie wielki zapał i czułam bardzo wyraźnie, że tym razem (trzecim!) się uda.
Dzień wcześniej zaplanowałam 3 warianty szlaków: 8-godzinny, 10-godzinny i 12-godzinny w zależności od pogody i warunków. Dla wszystkich trzech, pierwsze 4 godziny marszu były wspólne: dojście do przełęczy Zawrat. Na niej miałyśmy zadecydować do dalej.
Pogoda niestety była sprzeczna z prognozami. Szczyty Granatów, Koziego Wierchu, Swinicy i Kościelca były całe w chmurach. Mżyło, czasem mocniej kropiło. Liczyłam na to, że około południa się wypogodzi i wyjdzie słońce. Niestety... ani jeden promień słońca nie przebił się przez grubą powłokę chmur, wbrew zapowiedziom meteorologicznym.

Na szlaku był tłok. Wszyscy czekali na pogodę zapowiadaną od paru dni. Miało być słonecznie i ciepło, bezwietrznie. Na ten dzień, kto mógł i chciał, zaplanował trudniejsze trasy, stąd tłum na szlakach w wyższych partiach. Na Zawrat wchodziłyśmy w tłumie. W dodatku trzeba było przepuszczać idących w przeciwnym kierunku. Łańcuchy i skały były mokre i zimne. Jedna pani osunęła się na łańcuchu. Zawiało grozą... Druga dziewczyna nie miała siły podciągnąć się rękoma, aby pokonać pewien odcinek. Jej chłopak wciągnął ją. Dziewczyna była blisko płaczu i totalnej rezygnacji. Kolejka za nią czekała na to, jak potoczy się ta sytuacja. Czy zawrócą, czy jednak ona wydobędzie z siebie siłę i zapał? Siły i zapału nie widziałam, ale z pomocą chłopaka poszła dalej.
Miałyśmy pół godziny opóźnienia względem zaplanowanego czasu. Na Zawracie pogoda była fatalna. Mgła uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek. Widoczność sięgała 3-5 metrów.
Widoki powinny być takie (z samej przełęczy):
http://www.panoramy.wyprawy.org/zawrat.php

Wejście na Zawrat wygląda odcinkami tak:



Uznałyśmy, że wejście na Kozi Wierch, wobec zaistniałego już opóźneinia i ilości osób na szlaku, nie jest możliwe. Było mi przykro, ale wiedziałam, że nie możemy ryzykować. W dodatku pogoda była niesprzyjająca wspinaczce Orlą Percią. Czułam, że Kozi Wierch znów nie chce mnie widzieć...
Uznałyśmy, że zejdziemy Kozią Przełęczą - tuż u stóp Koziego Wierchu, aby nie wracać tą samą drogą.

Na Zawracie:




Widok na wejście na Przełęcz Zawrat:





Ruszyłyśmy... po 20 minutach zorientowałysmy się, że idziemy nie tym szlakiem, którym powinnyśmy. Z powodu mgły oznaczenia szlaków były bardzo mało widoczne lub w ogóle niewidoczne. Szlak pokierował nas za bardzo w dół w stosunku do tego, czego oczekiwałyśmy. Zamiast czerwonym, szłyśmy niebieskim szlakiem. Okazało się, że byłyśmy na szlaku prowadzącym do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Zeszłyśmy nim. Ja w duchu godziłam się z faktem, ze nawet Koziej Przełęczy nie zdobędziemy... czułam żal, ale z drugiej strony czułam, że tak miało być. Nigdy nie widziałam z bliska Zadniego Stawu, tak więc znalazłam jakieś pocieszenie w tej sytuacji. Szlak do domu z tego miejsca był nam znany, bo dwa dni wcześniej szłyśmy już nim. Przerażał nas odcinek szlaku biegnący asfaltem z Morskiego Oka. To było dla nas najgorsze... Z Łysej Polany musiałybyśmy wrócić 16 km do domu busem.

Zadni Staw w Dolinie Pięciu Stawów Polskich tego dnia:




Na widok rozwidlenia szlaków i żółtego szlaku na Kozią Przełęcz pojawiła się nadzieja uniknięcia tego asfaltu i powrotu do Kuźnic przez Halę Gąsiennicową, no i Kozią Przełęcz.
Miałam dylemat, co zrobić. Oceniłam czas: była 12.45. Zostało nam 6 godzin do zmroku, więc spokojnie zdążyłybyśmy pokonać Przęłęcz, o ile nie zaistnieją niemiłe niespodzianki. Oceniłam nasze siły: były bardzo dobre. Nie znałam jednak tego szlaku. Był on dla mnie zagadką. Natomiast szlak Doliną i dojście do asfaltu były znane na pamięć i powoli owiewało je uczucie nudy... Za moją namową, Beata zgodziła się iść Kozią Przełęczą i wrócić przez Halę do Kuźnic.

Początek szlaku był łatwy choć stromy i męczący. Poczułam zwątpienie... poczułam, że może lepiej będzie zawrócić i wrócić do asfaltu znaną drogą, a nie tą - nieznaną... Jednak poczułam też, że przecież muszę w końcu iść nieznanym szlakiem, bo niewiele ich zostało i to jest okazja. W dodatku, skoro Koziego Wierchu po raz trzeci nie zdobędę, to może choć jego Przełęcz! Ruszyłam bez słowa dalej. Później opowiedziałam Beacie o tym zwątpieniu...
Im wyżej byłyśmy, tym silniej czułam w mojej głowie myśl: "oby ten szlak nie wiódł tą rysą, którą widzę...". Niestety, wiódł...

Było ciężko. Mżyło, było bardzo nieprzyjemnie. Byłyśmy w chmurach i mgle. Skały był mokre i śliskie. Ludzi było niewielu w porównaniu do Zawratu. 99% z nich startowała ze schroniska, oszczędzając 6 godzin marszu, no i oszczędzając siły. My miałyśmy za sobą 6h marszu i jedną z najtrudniejszych przełęczy za sobą (Zawrat). Do tej pory myślałam, że jest ona najtrudniejsza, ale już u samego podejścia pod Kozią Przełęcz czułam, że wynikało to z mojej niewiedzy. Kozia Przełęcz ukazała się nam w swojej krasie, kiedy obie miałyśmy w sobie trochę zwątpienia i jedynie domysły. Psychicznie czułam się osłabiona. Pogoda działała na mnie jak film Hitchcock'a - była mroczna, nieprzyjemna i skutecznie gasiła każdy płomyk pobudzenia entuzjazmu i zapału. Czułam się źle. Nic nie dodawało mi sił poza własnym przejęciem i poczuciem odpowiedzialności.


Mijałyśmy trzy grupki ludzi w pierwszym odcinku szlaku. Przy pierwszych łańcuchach Pan poinformował nas, że przed nami 150 metrów szlaku z łańcuchami i drabinkami. Na jego twarzy malował się lekki uśmiech. Nie wiedziałam dokładnie co to znaczy, nawet nie probówałam analizować, ile to jest 150 metrów. Chciałam jak najszybciej pokonać to, co zaczęło malować się przed nami.
Pojawiła się pierwsza część łańcuchów. Nie myślałam za dużo, czy jest to krótka partia, czy długa, czy jest pierwsza i ostatnia, czy będzie ciągnęła się dalej, czy nie. Skupiłam się jedynie na jej beznamiętnym pokonaniu. Starałam się nie dopuszczać emocji do całej fizycznej kombinacji ruchów mojego ciała i analiz kroków na skale i chwytów łańcucha, jakie snuły się w moim umyśle. Kiedy pokonałam pojedyncze uskoki i załamania, patrzyłam na Beatę, na jej twarz - co wyraża? jak sobie radzi? Obserwowałam, jak się wspina i doradzałam, jak tylko mogłam. Czułam się za nią odpowiedzialna. Czułam, że zabrałam ją w za trudną partię gór, w stosunku do jej doświadczenia, ale widziałam, że radzi sobie bardzo dobrze. Czułam też wdzięczność, że nie wyraża na głos tego, co widziałam na jej twarzy. Bałam się, że jeśli to usłyszę, nie będę wiedziała jak dodać jej i mnie sił i zapału, aby pokonać tę przełęcz. Analizowałam już czas zawrócenia z tego szlaku i dojścia do asfaltu. Jednak już w tytm momencie wiedziałam, że będziemy wracały o zmroku. W tym momencie zadecydowałam w myślach, że nie podejmę tematu odwrotu. Szłam bez słowa dalej. Beata robiła dokładnie to samo. Odzywałyśmy się do siebie jedynie w celu ustalenia, gdzie postawić nogę i za co się chwycić. Byłyśmy skoncentrowane jedynie na przetrwaniu i pokonaniu kolejnych odcinków.

W pewnym momencie moje uda zaczęły się trząść. Mięśnie były zmęczone. Nie mogłam opanować drżenia. Stałam akurat przed wysokim uskokiem. Był na tyle wysoki, że nie mogłam dać kroku w górę, oprzeć stopy i po prostu wejść. Odcinek skały w tym momencie był pionowy, jak wielki stopień schodów. Postanowiłam odpocząć pod skałą. Nie wiedziałam, czy moje uda udźwigną mnie i plecak, a co do tego musiałam mieć pewność, chcąc przejść kolejny odcinek i nie spaść w dół. Beata dała rade go pokonać - zadarła kolano najwyżej jak dała radę i dźwignęła ciało na nim. Po minucie podeszłam i zaczęłam próbować pokonać ten odcinek. Zrobiłam podobnie jak Beata, ale musiałam najpierw podciągnąć się na łańcuchu, aby kolanem dosięgnąć do pierwszej możliwej poziomej płaszczyzny. Wymagało to dużego wysiłku. Czułam ogromny nacisk na kolanie i piszczeli. W jednej chwili poczułam strach, czy czasem kość nie pęknie. Unosząć się wolno z tej pozycji powtarzałam w głowie mantrę: "oby nie pękła...". Nie pękła... całe szczęście.


Kiedy doszłyśmy do skrzyżowania naszego szlaku ze szlakiem czerwonym - wiodącym z Zawratu na Kozi Wierch - którym miałyśmy iść, ale mgła przysłoniła nam oznaczenia - poczułam grozę. To był odcinek Orlej Perci. Na prawo ukazał się nam szlak na Kozi Wierch, a lekko na lewo - szlak przez Kozią Przełęcz. Myślałam, że to co za nami było trudne, ale to co zobaczyłam przed nami, owiało mnie strachem. Tu było więcej ludzi. Mijali się na skrzyżowaniu szlaków.
Grupka młodych ludzi szła w przeciwnym do naszego kierunku. Poprosiam ich o przepruszczenie nas najpierw, w związku z tym, że byłyśmy tylko dwie, a ich było 5-6. Jeden chłopak zapytał nas dokąd idziemy i czy mamy nocleg w schronisku. Powiedziałam, że nie mamy noclegu i zmierzamy do Kuźnic. Patrzył zdziwiony na nas i próbował świadomie wzbudzić w nas zwątpienie, że nie zdążymy i będziemy w nocy wracać przez las. Widziałam satysfakcję na jego twarzy, kiedy wypowiadał te słowa. Patrzył na nas jakby z satysfakcją, że w tej trudnej sytuacji, któś może czuć większy strach niż on. Próbował usilnie go wzbudzić w nas. Jednak nie udało mu się. Powiedziałam krótko, że zdążymy i mamy wszystko pod kontrolą. Nie patrzyłam mu w oczy. Unikałam jego wzroku i skupiłam się na szlaku. Beata milczała i robiła dokładnie to samo. Czułam w sobie w tej chwili jedno gorące słowo: "skurwiel". Przed nami był najtrudniejszy odcinek, jak się później okazało.

Ludzie na szlaku reagowali różnie. Jedni milczeli w skupieniu i z powagą na twarzy. W ogóle nie odpowiadali na pozdrowienia. Inni śmiali się, stroili żarty, a jeszcze inni, tak jak "Energetyczny Wampir", próbowali wzbudzić strach, aby nie czuć samotności w trudnej sytuacji.


Chciałabym mieć taką pogodę jak na tym filmie i brak innych ludzi. Sytuacja wygląda trochę gorzej, kiedy jest mgła, mży deszcz i jest więcej ludzi...
<iframe height="344" src="http://www.youtube.com/embed/JwOIdrrxIYY?fs=1" frameborder="0" width="425" allowfullscreen=""></iframe>

Przejście przez Przełęcz okazało się szczeliną o szerokości 2m.


Zejście z samego przesmyku przełęczy wyglądało tak:



Kiedy już przeszłyśmy Przełęcz poczułyśmy wielką ulgę. Zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co czułyśmy podchodząć pod nią i mijając "Energetycznego Wampira". Zaczęłyśmy rozmawiać w ogóle... Poczułam przypływ sił i optymizmu. Byłam pewna, że najgorsze za nami i teraz będzie już lekko. Widok z góry wydawał się przyjazny. Jednak z dołu sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Z góry nie widziałyśmy wysokich uskoków i rozrzuconych bloków skalnych. Dopiero kiedy do nich doszłyśmy,
uczucie ulgi napotkało kolejne załamanie. Ponownie zobaczyłyśmy łańcuchy i pionowe kawałki skał. Zejście było trudne. W jednym momencie byłam przyczepiona do niemal pionowej ściany, a plecak ciążył mi w tył i dół. Przy przemieszczaniu się w prawą stronę odchyliłam się trochę za bardzo w tył i "dygnęło mną". Rękoma zawirowałam po obu bokach ciała i czułam, że odchylam się od ściany w stronę przepaści. Nie wiem co decyduje w takich chwilach o powodzeniu. W sekundzie, w której rozgrywa się kwestia upadku, bądź pozostania na ścianie, na pewno nie decyduje chłodna kalkulacja i przemyślane ruchy ciała. W tym momencie decyduje intuicyjne i spontaniczne zachowanie. Kiedy opadłam przodem ciała na skałę wydobyłam z siebie jedynie głęboki wydech. Czułam, że stało się coś poważnego, nad czym do końca nie panowałam. Oblała mnie fala gorąca. Spojrzałam bez słowa na Beatę. Szłyśmy dalej. Serce mi waliło. Czułam, że mogłam zginąć...
Szłam smutna w milczeniu, dalej...

Byłam zmęczona skupieniem i koncentracją. Fizycznie również, to zrozumiałe. Szłyśmy już 7 godzin. Zerknęłam na zegarek, aby sprawdzić, czy zdążymy przed zmrokiem. Było po 14. Poczułam ulgę, bo do domu zostały nam 4 godziny marszu, jak oceniłam względem odległości od Czarnego Stawu.
Kiedy zeszłyśmy do Zmarzłego Stawu, czułam sie już jak w domu. Nie rozbiłyśmy przystanków.
Dopiero około 16 usiadłyśmy, aby coś zjeść i wypić. Wyszło słońce. Po raz pierwszy nie zerkałam w tył na góry i nie wyjmowałam aparatu, aby robić zdjęcia. Ten szlak pozostał tylko we mnie i w Beacie. Nie mamy z niego żadnego zdjęcia. Te załadowane wyżej z przełęczy, znalazłam w internecie.


Zejście Doliną Jaworzynka było męczące, ale to ostatnie dwie godziny tego szlaku. Czułam wielką ulgę, bo wiedziałam, że zdążymy przed zmrokiem. W porównaniu do tego, co przeżyłyśmy na Przełęczy, żadne etapy dalszego szlaku nie wydawały mi się na tyle atrakcyjne, aby sięgnąć po aparat.
Próbowałam zagadywać Beatę, abyśmy nie myślały o zmęczeniu.
W Kuźnicach byłyśmy po 18.00. W naszym pokoiku tuż przed 19.00.


Cały czas myślałam o tej Przełęczy i o Kozim Wierchu. Już na Przełęczy straciłam ochotę na wchodzenie na Kozi Wierch. Przypominałam sobie najtrudniejsze szlaki: na Zawrat, Świnicę, Granaty, Rysy... ale żaden z nich nie był tak trudny jak ten...
Z całej Orlej Perci byłam już na Zawracie, na Granatach, na przełęczy Krzyżne, no i na Koziej Przełęczy. Nie byłam jedynie na Kozim Wierchu, no i nie przeszłam granią Perci. Zostawiam to na trasy pomiędzy schroniskami na przyszłe lata.

Pójdę na Kozi Wierch za rok, może za dwa lata. To będzie czwarta próba. Jednak już teraz wiem, że ruszę na niego ze schroniska w dobrą pogodę. Tego szlaku nie zrobię w jednym ciągu z Kuźnic, czy Łysej Polany. Może gdybym szła sama, porwałabym się w tym układzie, ale idąc w towarzystwie, nie jest to zalecane.
Ten szlak będę robiła z dużym respektem i ze swiadomością jego trudności.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Z roku na rok

Rok temu odpoczywałam po morderczej walce z wnioskiem unijnym i zapaleniem ścięgien kciuka.
Były dni, że ryczałam ze słabości wobec tego wszystkiego, z poczucia bezsensu moich wysiłków, samotności, zawodów i rozczarowań zawodowych. Byłam sama z tym wszystkim i miałam momentami dość.
Kubłem bardzo zimnej, wręcz lodowatej wody były słowa prezesa, że za bardzo się angażuję i że działam za bardzo zgodnie z regulaminami. Było to dla mnie zderzenie ze ścianą przy dużej prędkości. Takie zderzenia odbierają entuzjazm, odcinają skrzydła i rozsypują w mak cały porządek i koncepcję działania. Stawiają też wielki znak zapytania przed samym sabą: co jest nie tak? co mam robić dalej i jak?

Patrząc na ten czas z perspektywy minionego roku widzę, że czegoś mnie to wszystko nauczyło.
I jak tak sobie zerkam... dochodzę też do wniosku, że każde takie spojrzenie przeze mnie wstecz wiąże się z wniokiem, że jednak coś się zmienia, że coś popycha mnie albo w górę, albo w bok, ale nigdy nie zatrzymuje mnie w miejscu i nie cofa.

Cieszę się z jednego: że nadal napawają mnie radością drobne rzeczy i nadal "chcę". Bez tego uczucia, umieram...
 

wtorek, 26 lipca 2011

Dziecko

Jak to często w zyciu bywa, los jest przewrotny.

Moje myśli na temat posiadania dziecka, nachodzące mnie poważnie po raz trzeci w ciągu minionych 3-4 lat, zbiegły się w czasie z problemami endometrialnymi i policystycznymi. Teraz, kiedy jestem bardzo bliska podjęcia decyzji o zajściu w ciążę i urodzeniu dziecka, pojawiły się poroblemy, które mogą uniemożliwić mi posiadanie go.

Kolejna przewrotność losu przejawiła się w tym, że będę zażywała tabletki antykoncepcyjne, w ramach terapi, a nigdy bym nie przypuszczała, że do tego dojdzie. Ciekawe jak będę na nie reagowała.

Temat dziecka uważam za otwarty.       

sobota, 23 lipca 2011

www w...

A w międzyczasie - który okazuje się bardzo cenny, który mimo mniejszej uwagi, daje trwałe i ważne efekty - powstała druga wersja strony internetowej dla Magdy-Tłumaczki...

w międzyczasie dzieje się
życie tak samo ważne, jak
w czasie między najmniej ważnymi
zdarzeniami życia

What happened to the family cat

Nie mogę znaleźć tej piosenki :/

Misy tybetańskie i misa na olej do Shirodhary

Sobota mija pracowicie, bardzo... przyjmnie, inaczej.
Pod znakiem mis.

Zaczęłam dzień od masażu misami tybetańskimi. Mirek przybył punktualnie o 9.00, jak poprzednio. Wypiliśmy hebatę i porozmawialiśmy o kręgu kamiennym w Myślencinku - nie wiedziałam, że taki jest w Myślencinku. Kręgi znam z Odr. Bardzo dobrze.
Mam namiary na krąg w Myślencinku i zamierzam ten obszar eksplorować...

Masaż doświadczyłam bardzo przyjemnie, bezstresowo, odkrywczo. Oderwał mnie od zakodowanych w moim umyśle schematów i wpojonego uczucia obowiązku. Znalazłam się w stanie, którego czasami doświadczam późnym wieczorem, w samotności - tylko ze sobą i tworzeniem. Podczas doświadczania wibracji fal dźwięku i jego samego widziałam pod powiekami falujące plamy odcieni czerni i szarości. Miękkie, w płaszczyznach jedwabnych. Byłam w fazie alfa snu - obrazy i odczucia sytuacji przechodziły jedne w drugie z chwilami pełnej świadomości, w których nie mogłam sobie przypomnieć, jaki obraz widziałam i czego dotyczyła sytuacja. Czułam jak dźwięki przeszywają mnie i spajają się ze mną. Fala wibracji rozchodziła się w moim ciele. Nie byłam jeszcze w stanie kontrolować tego przepływu, bo poddawałam się relaksowi. Dopiero kontrolując go, będę mogła wyczuć, gdzie dokładnie znajują się bloki swobodnego przepływu. Jak ze wszystkim i z tym, nie ma pośpiechu. Wiem, że są.
Po sesji czułam, że moja głowa jest o połowę lżejsza. Czułam się swobodna i niezależna. W ciągu dnia bardzo rzadko osiągam takie stany.
Mirek poświęcił dość długi czas na sprowadzenie mnie "na Ziemię", rozbrzmiewając misę u moich stóp na koniec masażu. Stwierdził, że muszę być osobą często dumającą, odlatującą w obłoki.
Bez tego mogłoby mnie nie być...

Po wyjściu Mirka zaczęłyśmy budowę wieszaka na misę do masażu Shirodhara. Przeciągnęło się... Wersja nr 1 nie wypaliła i trzeba było wymyśleć wersję nr 2 z pozostałości po wersji nr 1. W międzyczasie (jakże cennym...) obiad i ujście emocji... niesamowita reakcja emocjonalna po masażu misami: czysty, spontaniczny szloch, naiwny, poddany. To nie misy same w sobie ile stan, w jaki mnie wprowadziły... Ten stan jest mi znany. Osiągałam go sama czasami, najczęściej w okresach twórczych, w samotności. Tym razem osiągnęłam go w środku dnia... Dalsza jego część przebiega mi wciąż w tym stanie. Jest niesamowicie. Najprostszy dźwięk, gest i obraz są niepowtarzalne i silne, a to za sprawą moich odczuć i odbioru. Są nabrzmiałe i gotowe... są! W takich chwilach czuję, że żyję. Dawno nie miałam tak długiej "chwili". Najbardziej zaskakujące, choć oczywiste, jest dla mnie w tym wszystkim uczucie powrotu, a nie odkrycia nowego... Wiem, że wszystko jest w nas. Wszystko - to czego pragniemy, do czego dążymy, to co nas boli, czego się boimy i co kochamy...  To wszystko jest...

Masaż misami nie odkrył przede mną niczego nowego. Pozwolił mi dotrzeć do siebie samej - w sposób czysty, bezpromilowy...




W przerwie - obiad na froncie


Zmęczenie i radość z ukończenia kolejnego etapu objawia się zawsze podobnie...


wtorek, 19 lipca 2011

Żabie udka

Przeglądam zdjęcia z minionych miesięcy i znalazłam w telefonie zdjęcie obgryzionego przeze mnie żabiego udka. 30 maraca br. wybrałyśmy się do jednej z najstarszych w Bydgoszczy restauracji tajwańskich, czy japońskich... pewnie mieszanka wschodnia i tyle.
Pierwszy raz jadłam żabie udka. Fascynowała mnie budowa całej kończyny żabiej. Stawy i drobne kości oraz stopa. Niesamowite!



Po wyjściu z restauracji, na jej tyłach, zastałam słodki obrazek:

 

Wymiana oleju w Savage

To było 11 czerwca, w sobotę w ramach odpoczynku od pracy umysłowej. Pomocnik - pierwsza klasa!


Tatko

No to Tatko mój kochany jest już po operacji. Wczoraj między 16 a 20 wycięto Mu kawałek jelita. A za dwa lub trzy tygdnie dowiem się, czy odetchniemy wszyscy z ulgą, czy obleje nas fala zmartwienia.
Tydzien poleży w szpitalu. Pewnie zmarnieje trochę, wycichnie mi, schowa się bardziej w sobie. Nie pozwolę mu się oddalić. Jest między nami więź, którą ja i On odczuwamy jako bardzo silną i specyficzną. Nie ma jej między Nim a moją Siostrą.

No i zadzwonił... Kurcze, od razu po rozłączeniu poryczałam się. Łzy mi lecą...
Spodziewałam się telefonu najwcześniej jutro. Tata wyłączył telefon już w niedziele po przyjeździe do szpitala. Nie chciał, aby ktokolwiek zawracał mu głowe, wypytywał, współczuł, itd. Powiedział mi, że jak będzie mógł rozmwiać, to sam zadzwoni. No i zadzwonił...
Bardzo dziwnie jest usłyszeć własnego Ojca, który jeszcze dwie doby temu śmiał się gromko, jeździł na moim motorze, był pełny sił, a teraz ledwo wydobywał z siebie słowa. Cichy, mówiący w tempie posuwania stóp po gładkiej posadzce szpitalnej, przy których toczą się kółka stojaka z kroplówką. Przygaszony. Ale wiem, że za pare dni wróci w nim siła i dawna werwa w głosie.  

poniedziałek, 18 lipca 2011

Obleganie motorów w Malborku


Ja, Beata i moja Siostra Aga...


...no i Harry i Dzikus.

16 lipca 2011 r., targowisko miejskie, na którym prawie każdy z dzielnicy Centrum Malborka uczy się jeździć. Tam też zabrałam Tatę, aby pojeździł na Dzikusie. Tak samo jako on zabierał mnie, abym pojeździła jego Mitsubishi.

Pierwsza trasa

W piątek 15.07.2011 r. odebrałam prawo jazdy!
Przez trzy minione tygodnie sprawdzałam codziennie, czy mój kwit jest już do dobioru. Z dnia na dzień byłam bardziej przybita... Planowałam zdążyć pojechać motorem do rodziców jeszcze przed Taty operacją, aby mógł sie przejechać na moim dzikusie. Po operacji, pewnie dopiero po miesiącu będzie mógł swobodnie się ruszać.
Planowałam wyjazd tydzień wcześniej, ale prawka nie było. Miniony weekend był już ostatecznym terminem i zadecydowałam, że nawet jeśli prawka nie będzie, pojadę. Trudno...
Akurat w piątek byłam w delagacji w Toruniu i wpadłam dopiero o 12.30 do biura. Zanim ogarnęłam bieżące sprawy, było przed 13.00. Zrezygnowana uznałam, że zadzwonię do Urzędu zapytać, czy prawko już jest, choć bez względu na to, decyzja była już podjęta. W głębi ducha nie wierzyłam, że prawko będzie do odbioru, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, czekało na mnie. Zerwałam się i pojechałam. Miałam 45 minut aby dotrzeć do Urzędu i je odebrać, bo w piatek tylko do 13.45 wydają dokumenty. Jechałam więc z emocjami. Cieszyłam się jak dziecko :)

Pojechałam do Lecha podpisać protokół zdawczo-odbiorczy. Przy okazji przeszłam się po Ludwikowie, popstrykałam trochę zdjęć telefonem (żałowałam, że nie mam aparatu przy sobie!). Miałam świetne samopoczucie. Myślałam wtedy, że takie powinnam mieć codziennie.

Nie sądziłam, że tego dnia pojadę do Malborka, ale uznałam, że nie ma co czekać do soboty. Spotkanie z Pat i Nat nie wypaliło, więc pojechałam w piątek.
Jechało się bosko! Potwierdziłam moje odczucia - Savage jest idealny dla mnie. Na ten czas, na tę mnie jest idealny. Czuję ten motor, czuję siebie na nim i mam odczucie zrównoważonego  partnerstwa - ani ja, ani motor nie dominuje, tworzymy jednolitą, zwartą strukturę. Czuję się na nim świetnie.
Jazda poszła gładko. W dwie strony jechało się podczas silnego wiatru. W piątek z wiatrem bocznym i tylnym, a w niedziele pod wiatr. Było troszkę mniej miło czasami, ale mimo tego bardzo przyjemnie.
Wypróbowałam skręty, pochyły, dynamikę przyspieszenia, hamowanie silnikiem... W takim wietrze, jaki był, trzeba było ustawiać się względem wiatru i brać go pod uwagę przy skrętach. Uderzenie podmuchu "potirowego" było momentami "powalające", na szczęście tylko w odczuciu. Aby utrzymać motor, musiałam się sprężyć.
Jazda motorem to bardzo ciekawe doświadczenie - przede wszystkim multiczynnikowe.

Po powrocie do domu byłam zmęczona. Szum wiatru zrobił swoje. W mojej głowie szumiało jeszcze jakiś czas, po zejściu z motoru. Generalnie byłam zmęczona i psychicznie i fizycznie. Zwłaszcza moje oczy. Po 20 padłam i zasnęłam jak zabita. Ale szczęśliwa.

Savage spalił 4 litry na 100 km trasy. Jazda po mieście odpowiednio zawyża ten wskaźnik. Na baku powinnam spokojnie przejechać około 200 km czystej trasy, a przy mieszanej jeździe myślę, że przy 150 km będę już myślała o zatankowaniu.

środa, 22 czerwca 2011

Motór - egzamin

Dzięki temu, że mam dziś urlop, mogę napisać od razu, co i jak.
Robię sobie dziś pt. "total-urlop", bo zasłużyłam ;)

O godzinie 12.27 zakończyłam moją przygodę z Yamaha YBR 250 wynikiem pozytywnym z egzaminu państwowego na prawo jazdy kategori A. Czuję...
Kurde! Skakać mi się chce!!! i nie wiem, gdzie jestem, co się dzieje, co przede mną, jakie plany, jakie obowiązki, do kogo zadzwonić???!!!
W momencie wyjścia z budynku WORD nie wiedziałam gdzie iść, co zrobić z kwitem, który dostałam i po prostu poszłam przed siebie. Szłam; po chwili zorientowałam się, że idę ulicą; łzy zaczęły mi lecieć, same, czułam że jeszcze (a może dopiero?) się trzęsę...
Kiedy egzaminator mówił po raz kolejny (a to był już 3 raz), że wynik egzaminu jest pozytywny, patrzył na mnie z niepewnością, czy do mnie to dociera i z jakby oczekiwaniem na moją reakcję, a ja czułam, że jestem twardym drewnem i nie chcąc obudzić się z tego snu, podtrzymywałam ton mojego głosu i maskę na mojej twarzy i formę, w którą udało mi sie wbić... Czułam, że dopóki nie poczuję wyraźnie, że to już koniec, że na pewno ten wynik jest pozytywny i nic tego nie zmieni - żadna moja głupia odpowiedź na podchwytliwe pytanie tuż przed złożeniem podpisu egzaminatora na kwicie z adnotacją "pozytywny", to moja radość nie zdoła przebić się przez twardy pancerz asekuracji.

Na egzamin teoretyczny przybyłam o 8.15. Pół godziny kasowałam smsy w komórce, bo zawsze brakuje mi na to czasu. Kiedy już wszyscy zgrupowali się koło wejśćia na salę egzaminacyjną, dołączyłam do tłoku egzaminacyjnego.
Na egzamin musiałam się wprosić. Egzaminujący pominął mnie przy wyczytywaniu z listy. Kiedy się sama upomniałam o egzamin, zerknął ponownie na listę i stwierdził: "A no tak. Stanowisko 13 proszę". Uśmiechnęłam się do siebie w myślach i pomyślałam bardzo skromnie i przelotnie, że to dobry znak :) Stanowisko nr 13 nie było w żaden sposób wyjątkowe, ani odmienne. Odpowiedziałam na wszystkie pytania, okazało się, że na wszystkie dobrze. A potem czekałam w niepewności na część praktyczną...
Czy oby na pewno nacisnęłam właściwy klawisz na tej klawiaturze? Czy moja część teoretyczna została na pewno zaliczona? A może źle zrobiłam, że sama nie zatwierdziłam egzaminu...
I tak myśląc, czekałam do 11.45 na egzamin praktyczny. Weszłam dopiero jako przedostatnia z listy.
W ciągu tych prawie 3 godzin, obawiałam się, że jak wyjdę do toalety, to na pewno w tym momencie mnie wyczytają i nie usłyszę tego... Kiedy już nie mogłam wysiedzieć, poleciałam na bardzo ekspresowe siku. Jak na złość toaleta była na końcu długiego korytarza, w części remontowanej budynku. Słyszałam warkot młota pneumatycznego i nic więcej. Nie było szans, aby usłyszeć wezwanie na egzamin.
Takiego siku nie doświadczyłam jeszcze w miom życiu...
Wróciłam i czekałam z nadzieją, że mnie jednak nie wyczytali w tej MINUCIE!!!
No i z takimi myślami siedziałam kolejną godzinę.

Podszedł jeden z chłopaków.... Grupa motocyklistów, zdających "prawko" w mojej grupie, składała się z 4 osób - mnie i 3 chłopaków. Z jednym siedziałam na krzesełkach przed salą egzaminacyjną. Nie wiem, jak się nazywa, ale wiem, że ma ścigacza SUZUKI o pojemności ponad litr i już zaliczył "ślizg" nim. Właśnie go składa po wypadku. Rana na łokciu już się zagoiła.
Chłopak, który podszedł, zdawał prawko drugi raz. Niestety, ponownie oblał... Pierwszym razem motor zgasł mu na ósemce, a tym razem nie rozpędził się do zalecanej prędkości na drodze. Na odcinku, gdzie była 70ka, rozpędzil się tylko do 50ki. Słuchałam tego i w myślach powtarzałam sobie, że dobrze wyczuję, kiedy dodać gazu w razie czego na ósemce i nie zgaśnie mi... że na pewno rozpędzę się, jak trzeba...

Wyczyno moje nazwisko i imię. Weszłam... Egzaminator dokładnie wszystko mi omówił, każde zadanie, które stało przede mną. Trafiłam na bardzo dobrego człowieka. Pan Leszek Chłopek to ludzki i wyrozumiały egzaminator.
Byłam zdenerwowana :( Wyprowadziłam motor z garażu. Okazała się to nowa Yamaha, bordowa i tak samo ciężka, jak ta, na której się uczyłam :/ Potem omówiłam płyn hamulcowy i światło drogowe. No i łańcuch oczywiście. Egzaminator wszystko mi podpowiadał, nakierowywał. Byłam tym zaskoczona i czułam wdzięczność do niego i do losu. Pojechaliśmy na ósemkę i slalom. Poszło dobrze. Ufff. Jednak ósemka była usytuowana na nierównej powierzchni. W pewnym momencie musiałam przygazowywać lekko, aby czasami mi nie zgasła, jak koledze. Udalo się! :) Slalom to już była pestka.
Potem ruszanie na wzniesieniu. Tego obawiałam się najbardziej. Na kursie i na górce koło ul. Kamiennej, gdzie wszystkie "L"ki ćwiczą ten manewr, miałam trudności z utrzymaniem motoru. Na wzniesieniu nie dosięgałam stopami do ziemi i dwa razy nie utrzymałam motoru i przewróciłam się. Wzniesienie egzaminacyjne okazało się mniejsze. Kiedy wjeżdżałam na nie, czułam że nie będzie problemu i udało się :) Potem zatrzymanie w miejscu wyznaczonym. Też poszło dobrze. A niestety najtrudniej mi poszło hamowanie awaryjne, którego w ogóle się nie obawiałam. Na kursie ani razu go nie schrzaniłam. Okazało się, że hamulce egzamincyjnej Yamahy są jak żylety! Zblokowałam koło podczas pierwszej próby. Musiałam powtórzyć manewr. Byłam roztrzęsiona :( W moim odczuciu schrzaniłam ten manewr. Zatrzymałam się owszem, ale zaczęłam hamować zanim egzaminator machnął ręką i podparłam się nogą, zanim motor na dobre stanął. Czułam, że to koniec. Jednak egzaminator powiedział, że choć nie było idealnie, zalicza mi ten manewr. Poczułam, jakby zdarzył się cud... jednak nadal się trzęsłam. Wyjechałam na miasto i w słuchawce nie usłyszałam żadnego komentarza. Twardo jechałam na przód. Udało się!!! PO powrocie na plac manewrowy usłyszałam, że wynik egzaminu jest pozytywny. :)   Tak jak wspomniałam wyżej, dotarło to do mnie trochę później.

Czuję ulgę, ogromną. Dwa miesiące kursu i egzamin, to było stresujące doświadczenie i cieszę się, że już się skończyło. Za dwa tygodnie podobno odbiorę prawo jazdy i będę mogła wsiąść na mojego Dzikusa. Dopiero teraz zacznę nabierać doświadczenia i wprawy. To będzie dalsza część nauki, ale już na moim motorze - wygodnym i odpowiednim.


Mieszanka emocji... częściowo zabójcza...
Dziś, tuż po zdaniu tego egzaminu dowiedziałam się, że mój Tatko jest ciężko chory...
Nie potrafię cieszyć się do końca...
Ciekawe uczucia.
Nie potrafię

czwartek, 16 czerwca 2011

Atelier Masażu Beaty Juengst w Centrum Bydgoszczy

Tak brzmi przewodnie hasło we wszelkich informacjach, jakie zostawiam w internecie na temat salonu masażu Beaty. Ostatnie 2 tygodnie maja i pierwszą połowę czerwca poświęciłyśmy na remont i przygotowania Atelier. Na nic innego nie było czasu. Do późnej nocy powstawała oferta, reklama i strona internetowa, a w międzyczasie wyszukiwałyśmy materiały, wyposażenie, ubrania, wystrój, itd. Oczywiście analizowanie przepisów sanepidu, skarbowych, ubezpieczeniowych i księgowych zajęło także sporo czasu.
Z pomocą Iza Belli powstała strategia tego przedsięwzięcia, która dała światło dla ciekawych rozwiązań i pomysłów.

To był bardzo męczący miesiąc. Jego efektem jest działające Atelier, wiszące szyldy, baner, wizytówki, itp., działająca strona internetowa, otwarte księgi i rozliczony pierwszy miesiąc działalności, a także pierwsi zadowoleni klienci. Ku naszemu zaskoczeniu byli nimi i są nadal mężczyźni.

Wiele się uczę dzięki temu przedsięwzięciu. Poza przepisami prawnymi i księgowymi, nauczyłam się zamieszczać stronę w internecie - załatwiać domeny, serwery... wiem ile to kosztuje i z czym się to je. Wielkie dzięki dla Karoliny - cierpliwej i wyrozumiałej dla mnie :)
Samo tworzenie strony to też ciekawe doświadczneie i odświeżenie zabaw z przeszłości z HTMLem i CSSem. Podstawy, ale wystarczą, aby strona wyglądała solidnie.
Będziemy ją udoskonalać.

Dziś odbyła się sesja zdjęciowa podczas masażu. Zdjęcia z niej zasilą stronę już niebawem. Modelką była Agata - Beaty koleżanka z pracy. Ciężko będzie mi znaleźć na to czas, bo zaczynam nowe przedsięwzięcie i muszę sprawy Atelier zostawić Beacie. O tym już niebawem... teraz muszę zajrzeć w te zdjęcia, póki jeszcze oczy sie nie kleją ;)

Strona Atelier Masażu Beaty Juengst w Centrum Bydgoszczy: (powtarzam się, bo to z pewnością pomoże w pozycjonowaniu tej strony :)
http://www.atelier-masazu.pl/
Reklama na portalu Firmy.net:
http://masazbydgoszcz.firmy.net/
No i Facebook :) profil:
Atelier Masażu Beaty Juengst w Centrum Bydgoszczy

Mamy kurs pozycjonowania stron www, ale kiedy znaleźć czas na przestudiowanie tego materiału?
Hmmmm... możliwe, że jednak zlecimy to komuś...

sobota, 14 maja 2011

Szykowanie Masarni

Dziś zaczęłyśmy remont salonu masażu. Pobódka o 6.30. Śniadanie, Castorama i Salon. Udało nam się dziś usunąć wszelkie niespodzianki ze ścian, zagipsować dziury i pomalować całość. Ja operowałam wałkiem-max, Beata wałkiem-mini. Poza tym umyłam całą łazienkę, a Beata dała dowód swojego ascendentu w Pannie i dopieściła wszelkie szczegóły w Salonie po malowaniu.
Pomieszczenie jest gotowe do wstawienia łóżka do masażu, zamontowania umywalki i dumania o wystroju.

Zaprezentowałam Beacie przykładową klientkę. Zrobiłyśmy symulację, "czego to klientka by potrzebowała" - od wejścia do wyjścia. W związku z tym, że ja byłabym potencjalną wymagającą klinetką (jakże by inaczej ;), udało nam się przewidzieć dość sporo. Lista zakupów poszerzyła się o parę pozycji do zamontowania we właściwych miejscach :)

Zeszło nam do 20.30. Jutro załadujemy łóżko, zamontujemy lampę i umywalkę i ustalimy wystrój.
A teraz wieczorem piwko po pracowitym dniu :)
Yyyyyyyyyy :)


Motor - Jazda nr 6

Wyrwałam się z prac remontowych i o 10.30 pojechałam na jazdę nr 6. Na miejscu byłam 10 minut przed czasem i obserwowałam, jak instruktorzy (mój i jeden z innej szkoły jazdy) ustawiali pachołki po wczorajszym "rajdzie", jaki sobie urządzili z kolegami. Później trenowali jazdę na jednym kole.
Ja omówiłam przygotowanie do jazdy, światła i płyny oraz przebieg egzaminu i wsiadłam na Yamaszkę.
Przez godzinę i 20 minut trenowałam ósemki-standard, slalom-standard, slalom-hit i ósemki-hit mojego instruktora, a potem ruszanie pod górkę. Myślałam, że pojedziemy w kierunku Solca, ale niestety, najwidoczniej nie zaimponowałam mojemu instruktorowi i nie zasłużyłam na wyjazd.
Poczułam się dziwnie.
Uznałam, że wykorzystam ten czas na rozjeżdżenie i zatrzymania dynamiczne.

Mam wrażenie, że Krzysztof ojcuje kursantom. W rozmowe ze mną po jeździe nr 4 pytał mnie, czy mam dzieci, męża... czy mam dla kogo żyć. Powiedział, że się naszalał na motorze za młodu, ale teraz ma dzieci i odpuścił. Po jego wypowiedzi wywnioskowałam, że on najwidoczniej myśli, że mi zależy na pewnej dozie szaleństwa. Nie wiem, po czym mógł tak wnioskować. W dalszej części rozmowy ewidentnie próbował mnie zniechęcić.
Jego osobity egzamin wewnętrzny jest dużo trudniejszy od tego państwowego. Najwidoczniej chce przygotować swoich kursantów do jazdy i życia na motorze, a nie tylko do zdania egzaminu. Mógłby mieć zlewkę, jak przygotowani są kursanci. Sprawdzić, czy wykonują zadania egzaminacyjne i tyle.
Jego wymagania są jednak sporo wyższe.
Z jednej strony ogarnia mnie złość, bo nie słyszę od niego żadnego słowa otuchy i wsparcia. Jedynie krytykę. Nie znam jego kryteriów, bo nie mówi o nich wprost. Wiem tylko tyle, że mogłoby być lepiej. Ale co i jak zrobić, aby tak było, on sam z pewnością nie wie. Stawia poprzeczkę bardzo wysoko.
Powiedziałam mu, że nawet po 50 godzinach kursu nie będę jeździła idealnie. Obawiam się, że nawet po roku tak też nie będzie. On natomiast oczekuje niemożliwego. Pewnie na wzór facetów, którzy X lat jeździli na motorach, a potem przyszli do niego na kurs, dla papieru. A takich jest sporo. Przyjeżdżają na własnych motorach na jazdy... 

Robię to wszystko dla siebie. Krzysztof pewnie widzi we mnie swoją córkę za kilka lat... Mam ochotę porozmawiać z nim, jak już podpisze mi dokumenty egzaminacyjne.
 
Na jeździe nr 5 poznałam Anię. Ania zatrzymała sie przy mnie na motorze i zagadała. Zapytała, która to moja jazda, a kiedy usłyszała, że 5ta, to była bardzo zdziwiona i dodała, że bardzo dobrze mi idzie.
To były piersze słowa otuchy, jakie usłyszałam od czasu pierwszej jazdy. Ania dokupiła jazdy, bo nie czuje się na siłach. Dziś była także na placu. Pogadałyśmy chwilę. Dodałam Ani szczerej otuchy i dodałam, że potrzebuje uwierzyć w siebie. Ciekawe, czy spotkam ją jeszcze? Jeśli tak, poproszę, aby zapisała mój numer telefonu.
 

piątek, 13 maja 2011

Motór - Jazda nr 5

Jazda nr 5 była dla mnie zaskoczeniem. Trenowałam zadanie nr 2 do egzaminu wewnętrznego mojego instruktora, czyli ósemki z zatrzymaniem na szczycie w skręcie i ruszenie z tego miejsca w skręcie kierownicy. Całość manewru przebiega jak ósemka z tym, że dokonuje się dwóch zatrzymań w jego trakcie.

W moim wykonaniu wygląda to tak... aby dosięgnąć nogą do ziemi i zatrzymać się, przesuwam moją dupkę w kierunku baku - wyczułam już, że na Yamaszce YBR 250 najniżej położony punkt znajduje sie na styku siodła i baku - wówczas zatrzymuję się, podpierając na palcach stopy. Potem ruszam i wracam z dupką na siodło, aby zrobić miejsce dla łokci przy dalszych skrętach, po chwili znów przytulak do baku i noga w dół, ruszenie i cofanko na siodło. Balans we wszystkich płaszczyznach...
Moje nadgarstki tego nie wytrzymują. Bolą mnie okrótnie. 2 godziny ściskania manetek, skręcania kierownicą przy minimalnej prędkości, z dużym oporem kół dało mi po raz kolejny w kość.
No i wyszło szydło z worka... Skręt w prawą stronę budzi we mnie strach i emocje, które zaburzają wykonanie ostrych skrętów i zatrzymań w skręcie. W lewą stronę wykonuję wszelkie manewry idealnie. W prawą - nie zawsze. Wymaga to ode mnie dużego skupienia i zmuszenia się do zlekceważenia własnego strachu.

To bardzo ciekawe doświadczenie. Przełamywanie własnego strachu, obaw, wbrew emocjom.
Jadę w ósemce, zaczynam skręt w prawo u szczytu, wciskam sprzęgło powoli w jeździe i leciutko, jednym palcem hamuję... próbuję utrzymać skręt i zaczynam wkładac w to siłę, a kierownica nie chce się skręcić. To moja podświadomość i strach. Zmuszam się, używam większej siły... dochodzi do wahlowania kierownicą...w końcu staję i widzę, że wyjeżdzając z tego skrętu nie mam szans na utyrzymanie toru ósemki, pochylam więc ciało z motorem w prawo, kierownicę skręcam na max w prawo, aby ostro skręcić, ale czuję, że moje biodra prostują cały ten wysiłek i prą ku pionowi. Mówię do siebie - "spokojnie, ona Cię poprowadzi, zdążysz odwieść biodra tak samo jak przy skręcie w lewo, jakby co, nadrobisz odchyleniem kolana..." i dupa... po paru razach zaczyna być ok, zaczyna być idealnie... a tu nagle dupa i wszystko do nowa... Przy skręcie w lewo i zatrzymaniu nie mam żadnych problemów.  Mam wrażenie, że moje ciało jest częścią motocykla. Czuję motocykl doskonale. Moje czucie motoru jest lewostronne. Prawa strona ciała musi się z nim oswajać długo. Moim celem jest to zrównoważyć na tyle, na ile to możliwe w ciagu 10 spotkań.
Z samochodem mam to samo. Parkowanie w lewo wykonuję bez emocji, bez większego skupienia. A w prawo - wymaga to ode mnie dużej uwagi i nie obywa się bez emocji.

To nie tylko sprawa motoru i samochodu. Moje ciało jest bardziej lewo- niż prawostronne. Niby jestem praworęczna, prawa strona mojego ciała jest bardziej precyzyjna... ale to trening, wyuczenie. Moja spontaniczność i czucie jest bardziej lewostronne. Moje lewe oko jest prowadzące. Moja lewa strona ciała jest bardziej umięsniona i większa, choć słabsza i mniej poradna.
A może jest inaczej? Z pewnością będę się temu przyglądała. Czasem widoczne i oczywiste sprawy są jedynie krzykliwym afiszem, za którym kryją się ciche, skrupulatne porcesy. Prawa strona może okazać się lewą, a lewa prawą...
Jutro jazda nr 6. Chciałabym poćwiczyć slalom-hit, parę zatrzymań w ósemce i możliwe, że wyjedziemy w kierunku Solca poruszać się na trasie. 

wtorek, 10 maja 2011

Nauka do egzaminu

No dobra, dobra!
Już się zabieram...

No to rozkręcamy Atelier Masażu

W sobotę pojechałam z Beatą obejrzeć pomieszczenie do wynajęcia na gabinet masażu.
Centrum Bydgoszczy przy Starym Rynku. Kompleks kosmetyczny - bezpośrednie sąsiedztwo z gabinetem kosmetycznym i depilacji laserowej. Ładnie, artystycznie i zacisznie.

W niedziele powróciłyśmy do rozmów o masażu i otwarciu gabinetu. Temat urodził się we wrześniu ub. roku, ale ucichł. Beata masowała, mieszkając jeszcze we Włocławku, potem przeprowadzka do Bydgoszczy i urządzanie życia tutaj oddaliło decyzję o otwarciu gabinetu.

Dziś Beata umówiła się na rozmowę z właścicielami kamienicy. Nastawiła się na wstępne rozeznanie, a na pewno nie na decydowanie o czymkolwiek. A tu niespodzianka. Właściciele wręczyli Beacie 2 komplety kluczy i dali utargować jeszcze stówę na wynajmie. No i co... od 1 czerwca startuje Atelier Masażu. Właścicielom kamienicy Beata bardzo się spodobała i najwidoczniej poczuli do niej zaufanie.

Trzymam kciuki i oczywiście zamierzam pomóc!



Motór - grzebanie w bebeszkach

Mój dzikus na razie stoi w garażu obok Virażki i Harego. Zanim zacznę nim jeździć na dobre, zacznę od jego rozkręcania i drobnego grzebania w jego bebeszkach.
Uzanałam, że nie odbiorę sobie frajdy wykonania podstawowego serwisu samodzielnie.

Kupiłam:

filtr powietrza
świeca zapłonowa
płyn hamulcowy
olej silnikowy

filtr paliwa




Zamówiłam też smar i pojemnik na zużyty olej. Będą do odebrania jutro.
W związku z tym, że muszę poczekać na te rzeczy, wymianę filtra oleju i oleju zostawiam na najbliższy weekend.
W minioną sobotę wymieniłam filtr powietrza i zapoznałam się z demontażem akumulatora. W Savażce dojście do tych podstawowych elementów nie jest najprostsze. Trzeba zdemontować siodło i parę drobnych obudów, ale jest w porządku.
Mam zamiar poznać ten motor. W końcu to mój pierwszy - wymarzony dawno - trochę większy BMX :)