czwartek, 29 września 2011

Podcieranie tyłków

Kiedy słyszę, że dziecko trzeba mieć, bo kto na starość będzie podcierał mi tyłek, to robi mi się słabo.
Imponująca motywacja!!! Nie mogę wyjść z podziwu, jak głęboko sięga ludzki egoizm. Chyba żadne zwierze nie kieruje się tą przesłanką.
Na pewno nie będzie to moją motywacją. A jeśli dziecka nie będę miała, to podcieranie tyłka jakoś sobie zorganizuję. Myślę, że kogoś znajdę, jeśli nie z miłości, to za pieniądze.

wtorek, 20 września 2011

Gotye- Somebody That I Used To Know (feat. Kimbra)

Jak zmyć Kozią Przełęcz z butów i kurtki

Buty i kurtka wymagały indywidualnego podejścia.
Błoto z Koziej Przełęczy było mieszaniną skalnego błotka (deszcz+skała+mniejsze,zmielone odłamki tworzące grysik = śliska papka jasno gliniana) oraz rdzy z łańcuchów. Po zaschnięciu utworzyło sztywną, jasnorudą powłoczkę, która dość głęboko wgryzła się w materiał.
Nie schodziła łatwo. Kurtkę namoczyłam w wannie, po czym weszłam do wanny i wygodnie w niej siedząc prałam kurtkę ręcznie. Bałam się wyprać ją w pralce. Obawiałam się, że straci swoje właściwości albo wygniecie się nieodwracalnie.
Na brzuchu miałam dużą, okrągłą plamę... Podumałam nad tym, w jaki sposób powstała. Naszła mnie też myśl o wchodzeniu na Kozi Wierch w zimę - w rakach, z czekanem i w super kurtce - przeciwdeszczowej, przeciwśniegowej, przeciw wiatrowej i przeciw innym nieprzyjemnościom w górach, np. firmy The North Face. Oglądałam kurtki tej firmy w sklepie. Ceny były powalające, ale ich jakość również. Później widziałam te kurtki na filmach, które oglądałam po powrocie z gór.
Ciekawe, czy kiedyś porwę się na chodzenie po górach w zimę?

Butów również nie prałam w pralce. Jakoś nie praktykuję tego. Piorę takie rzeczy ręcznie.

Zaczął się drugi tydzień od powrotu, a mi wciąż śnią się góry i wspinaczka...



Co do kurtki... W warunkach naszych, polskich wcale nie trzeba kupować super=drogiej kurtki o niemal kosmicznych właściwościach. Zauważyłam, że ludzie lubią otaczać się przedmiotami, których właściwości zdecydowanie przewyższają potrzeby ludzi albo warunki, na jakie się te przedmioty wystawia. Ponadto, ludzie często kupują odzież i buty wytrzymujące silne ulewy albo mróz sięgający -60 st. C, ale nikt w ulewie i burzy, bądź w takich mrozach nie chodzi po naszych, polskich górach.
Myślę, że to moda i uleganie jej. Ponadto w moim odczuciu to marnowanie energii i materii - przerost, niewykorzystany...


Moja kurtka - najzwyklejsza i nie droga, okazała się bardzo dobra i wytrzymała na warunki silnego wiatru (wiało z prędkością 70-75 km/h) i deszczu.

Kurtka przeciwwiatrowa:




Kurtka przeciwdeszczowa:


sprawdza się także w księżycowych warunkach:

czwartek, 15 września 2011

W górskim klimacie

Po powrocie z Tatr obejrzałam trzy filmy o górach i lodowcach - jeden po drugim:

Annapurna na lekko:
http://www.youtube.com/embed/-5MjS-uBZd4?fs=1


Spotkania na krańcach świata (Encounters at the End of the World):
http://www.youtube.com/embed/iO9cTgwBhbY?fs=1

Czekając na Joe (Touching the void):
http://www.youtube.com/embed/0slYY_YaCrY?fs=1

środa, 14 września 2011

Uczucia z Koziej Przełęczy

Jak do tej pory, czyli do ukończenia 31 roku życia, sytuacji, w których mogłam zginąć lub umrzeć było kilka. Nie liczę codziennego przechodzenia przez ulicę w drodzę do pracy, typowych tras samochodowych i zdarzeń komunikacyjnych. Myślę tu o sytuacjach, w których świadomie uczestnicząc, mogłam utracić życie, w których ciało i umysł zalewa wżerające się w serce uczucie strachu, a tuż po nich ma się uczucie otrzymania nowego życia.

Pierwszym razem, bardzo wyraźnym, było zakrztuszenie się. To mogło być w 2001 lub 2002 roku. Gdybym była sama w domu w tej chwili, nie dałabym rady się uratować. Po akcji ratunkowej rodziców przez tydzień bolały mnie plecy i przepona. To była niedziela rano. Około godziny 16 wyjeżdzałam do Bydgoszczy na studia. To była bardzo refleksyjna podróż...
Wtedy czułam, że dostaję nowe życie. Czułam bezsilność wobec tego faktu. Nic nie mogłam z tym zrobić. Działo się coś wyjątkowego w moim życiu, coś przełomowego - mogłam nie żyć, a wracałam do codzienności, jakby nic się nie stało.

Kilka dni temu, schodząc z Koziej Przełęczy w Tatrach, spadłabym w dół przełęczy jakieś 100-200 metrów lecąc odwrócona plecami ku dołowi. Widziałabym Kozi Wierch w chmurach, na który planowałam wejść 3ci raz i po raz kolejny mi się to nie udało. Widziałabym też Beatę wczepioną palcami i stopami w szczeliny niemal pionowej skały. Nie widziałabym na co upadam.
Miało to miejsce około godziny 13.30-13.45 w sobotę 10.09.2011 r.
Nie czuję już żadnej bezsilności wobec faktu, że żyję nadal i nie mogę nijak tego wyodrębnić i uczcić. Wszystkiemu wokół mnie, poza Beatą, to czy spadnę, czy nie, było obojętne.
Czuję, jak wielka różnica jest w moim odczuwaniu pomiędzy sytuacją z roku 2001/2002, a obecną.
Żyję dalej. Najwidoczniej jest mi to bardziej obojętne niż 10 lat temu.

O 5.00 tego dnia wstałyśmy, a o o 6.30 wyszłyśmy z naszej stancji w Zakopanem. O 6.58 byłyśmy w Kuźnicach i o 7.00 weszłyśmy na niebieski szlak prowadzący na Halę Gąsiennicową i dalej do Czarnego Stawu Gąsiennicowego. Nasza kondycja była bardzo dobra. Miałyśmy za sobą dwa dni marszu w górach i jeden dzień odpoczynku. Zaprawa była bardzo dobra, nastawienie psychiczne również. Pogoda na ten dzień była zapowiadana rewelacyjna. Wszystko zapowiadało się idealnie, aby uderzyć na Kozi Wierch. W końcu! Miałam w sobie wielki zapał i czułam bardzo wyraźnie, że tym razem (trzecim!) się uda.
Dzień wcześniej zaplanowałam 3 warianty szlaków: 8-godzinny, 10-godzinny i 12-godzinny w zależności od pogody i warunków. Dla wszystkich trzech, pierwsze 4 godziny marszu były wspólne: dojście do przełęczy Zawrat. Na niej miałyśmy zadecydować do dalej.
Pogoda niestety była sprzeczna z prognozami. Szczyty Granatów, Koziego Wierchu, Swinicy i Kościelca były całe w chmurach. Mżyło, czasem mocniej kropiło. Liczyłam na to, że około południa się wypogodzi i wyjdzie słońce. Niestety... ani jeden promień słońca nie przebił się przez grubą powłokę chmur, wbrew zapowiedziom meteorologicznym.

Na szlaku był tłok. Wszyscy czekali na pogodę zapowiadaną od paru dni. Miało być słonecznie i ciepło, bezwietrznie. Na ten dzień, kto mógł i chciał, zaplanował trudniejsze trasy, stąd tłum na szlakach w wyższych partiach. Na Zawrat wchodziłyśmy w tłumie. W dodatku trzeba było przepuszczać idących w przeciwnym kierunku. Łańcuchy i skały były mokre i zimne. Jedna pani osunęła się na łańcuchu. Zawiało grozą... Druga dziewczyna nie miała siły podciągnąć się rękoma, aby pokonać pewien odcinek. Jej chłopak wciągnął ją. Dziewczyna była blisko płaczu i totalnej rezygnacji. Kolejka za nią czekała na to, jak potoczy się ta sytuacja. Czy zawrócą, czy jednak ona wydobędzie z siebie siłę i zapał? Siły i zapału nie widziałam, ale z pomocą chłopaka poszła dalej.
Miałyśmy pół godziny opóźnienia względem zaplanowanego czasu. Na Zawracie pogoda była fatalna. Mgła uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek. Widoczność sięgała 3-5 metrów.
Widoki powinny być takie (z samej przełęczy):
http://www.panoramy.wyprawy.org/zawrat.php

Wejście na Zawrat wygląda odcinkami tak:



Uznałyśmy, że wejście na Kozi Wierch, wobec zaistniałego już opóźneinia i ilości osób na szlaku, nie jest możliwe. Było mi przykro, ale wiedziałam, że nie możemy ryzykować. W dodatku pogoda była niesprzyjająca wspinaczce Orlą Percią. Czułam, że Kozi Wierch znów nie chce mnie widzieć...
Uznałyśmy, że zejdziemy Kozią Przełęczą - tuż u stóp Koziego Wierchu, aby nie wracać tą samą drogą.

Na Zawracie:




Widok na wejście na Przełęcz Zawrat:





Ruszyłyśmy... po 20 minutach zorientowałysmy się, że idziemy nie tym szlakiem, którym powinnyśmy. Z powodu mgły oznaczenia szlaków były bardzo mało widoczne lub w ogóle niewidoczne. Szlak pokierował nas za bardzo w dół w stosunku do tego, czego oczekiwałyśmy. Zamiast czerwonym, szłyśmy niebieskim szlakiem. Okazało się, że byłyśmy na szlaku prowadzącym do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Zeszłyśmy nim. Ja w duchu godziłam się z faktem, ze nawet Koziej Przełęczy nie zdobędziemy... czułam żal, ale z drugiej strony czułam, że tak miało być. Nigdy nie widziałam z bliska Zadniego Stawu, tak więc znalazłam jakieś pocieszenie w tej sytuacji. Szlak do domu z tego miejsca był nam znany, bo dwa dni wcześniej szłyśmy już nim. Przerażał nas odcinek szlaku biegnący asfaltem z Morskiego Oka. To było dla nas najgorsze... Z Łysej Polany musiałybyśmy wrócić 16 km do domu busem.

Zadni Staw w Dolinie Pięciu Stawów Polskich tego dnia:




Na widok rozwidlenia szlaków i żółtego szlaku na Kozią Przełęcz pojawiła się nadzieja uniknięcia tego asfaltu i powrotu do Kuźnic przez Halę Gąsiennicową, no i Kozią Przełęcz.
Miałam dylemat, co zrobić. Oceniłam czas: była 12.45. Zostało nam 6 godzin do zmroku, więc spokojnie zdążyłybyśmy pokonać Przęłęcz, o ile nie zaistnieją niemiłe niespodzianki. Oceniłam nasze siły: były bardzo dobre. Nie znałam jednak tego szlaku. Był on dla mnie zagadką. Natomiast szlak Doliną i dojście do asfaltu były znane na pamięć i powoli owiewało je uczucie nudy... Za moją namową, Beata zgodziła się iść Kozią Przełęczą i wrócić przez Halę do Kuźnic.

Początek szlaku był łatwy choć stromy i męczący. Poczułam zwątpienie... poczułam, że może lepiej będzie zawrócić i wrócić do asfaltu znaną drogą, a nie tą - nieznaną... Jednak poczułam też, że przecież muszę w końcu iść nieznanym szlakiem, bo niewiele ich zostało i to jest okazja. W dodatku, skoro Koziego Wierchu po raz trzeci nie zdobędę, to może choć jego Przełęcz! Ruszyłam bez słowa dalej. Później opowiedziałam Beacie o tym zwątpieniu...
Im wyżej byłyśmy, tym silniej czułam w mojej głowie myśl: "oby ten szlak nie wiódł tą rysą, którą widzę...". Niestety, wiódł...

Było ciężko. Mżyło, było bardzo nieprzyjemnie. Byłyśmy w chmurach i mgle. Skały był mokre i śliskie. Ludzi było niewielu w porównaniu do Zawratu. 99% z nich startowała ze schroniska, oszczędzając 6 godzin marszu, no i oszczędzając siły. My miałyśmy za sobą 6h marszu i jedną z najtrudniejszych przełęczy za sobą (Zawrat). Do tej pory myślałam, że jest ona najtrudniejsza, ale już u samego podejścia pod Kozią Przełęcz czułam, że wynikało to z mojej niewiedzy. Kozia Przełęcz ukazała się nam w swojej krasie, kiedy obie miałyśmy w sobie trochę zwątpienia i jedynie domysły. Psychicznie czułam się osłabiona. Pogoda działała na mnie jak film Hitchcock'a - była mroczna, nieprzyjemna i skutecznie gasiła każdy płomyk pobudzenia entuzjazmu i zapału. Czułam się źle. Nic nie dodawało mi sił poza własnym przejęciem i poczuciem odpowiedzialności.


Mijałyśmy trzy grupki ludzi w pierwszym odcinku szlaku. Przy pierwszych łańcuchach Pan poinformował nas, że przed nami 150 metrów szlaku z łańcuchami i drabinkami. Na jego twarzy malował się lekki uśmiech. Nie wiedziałam dokładnie co to znaczy, nawet nie probówałam analizować, ile to jest 150 metrów. Chciałam jak najszybciej pokonać to, co zaczęło malować się przed nami.
Pojawiła się pierwsza część łańcuchów. Nie myślałam za dużo, czy jest to krótka partia, czy długa, czy jest pierwsza i ostatnia, czy będzie ciągnęła się dalej, czy nie. Skupiłam się jedynie na jej beznamiętnym pokonaniu. Starałam się nie dopuszczać emocji do całej fizycznej kombinacji ruchów mojego ciała i analiz kroków na skale i chwytów łańcucha, jakie snuły się w moim umyśle. Kiedy pokonałam pojedyncze uskoki i załamania, patrzyłam na Beatę, na jej twarz - co wyraża? jak sobie radzi? Obserwowałam, jak się wspina i doradzałam, jak tylko mogłam. Czułam się za nią odpowiedzialna. Czułam, że zabrałam ją w za trudną partię gór, w stosunku do jej doświadczenia, ale widziałam, że radzi sobie bardzo dobrze. Czułam też wdzięczność, że nie wyraża na głos tego, co widziałam na jej twarzy. Bałam się, że jeśli to usłyszę, nie będę wiedziała jak dodać jej i mnie sił i zapału, aby pokonać tę przełęcz. Analizowałam już czas zawrócenia z tego szlaku i dojścia do asfaltu. Jednak już w tytm momencie wiedziałam, że będziemy wracały o zmroku. W tym momencie zadecydowałam w myślach, że nie podejmę tematu odwrotu. Szłam bez słowa dalej. Beata robiła dokładnie to samo. Odzywałyśmy się do siebie jedynie w celu ustalenia, gdzie postawić nogę i za co się chwycić. Byłyśmy skoncentrowane jedynie na przetrwaniu i pokonaniu kolejnych odcinków.

W pewnym momencie moje uda zaczęły się trząść. Mięśnie były zmęczone. Nie mogłam opanować drżenia. Stałam akurat przed wysokim uskokiem. Był na tyle wysoki, że nie mogłam dać kroku w górę, oprzeć stopy i po prostu wejść. Odcinek skały w tym momencie był pionowy, jak wielki stopień schodów. Postanowiłam odpocząć pod skałą. Nie wiedziałam, czy moje uda udźwigną mnie i plecak, a co do tego musiałam mieć pewność, chcąc przejść kolejny odcinek i nie spaść w dół. Beata dała rade go pokonać - zadarła kolano najwyżej jak dała radę i dźwignęła ciało na nim. Po minucie podeszłam i zaczęłam próbować pokonać ten odcinek. Zrobiłam podobnie jak Beata, ale musiałam najpierw podciągnąć się na łańcuchu, aby kolanem dosięgnąć do pierwszej możliwej poziomej płaszczyzny. Wymagało to dużego wysiłku. Czułam ogromny nacisk na kolanie i piszczeli. W jednej chwili poczułam strach, czy czasem kość nie pęknie. Unosząć się wolno z tej pozycji powtarzałam w głowie mantrę: "oby nie pękła...". Nie pękła... całe szczęście.


Kiedy doszłyśmy do skrzyżowania naszego szlaku ze szlakiem czerwonym - wiodącym z Zawratu na Kozi Wierch - którym miałyśmy iść, ale mgła przysłoniła nam oznaczenia - poczułam grozę. To był odcinek Orlej Perci. Na prawo ukazał się nam szlak na Kozi Wierch, a lekko na lewo - szlak przez Kozią Przełęcz. Myślałam, że to co za nami było trudne, ale to co zobaczyłam przed nami, owiało mnie strachem. Tu było więcej ludzi. Mijali się na skrzyżowaniu szlaków.
Grupka młodych ludzi szła w przeciwnym do naszego kierunku. Poprosiam ich o przepruszczenie nas najpierw, w związku z tym, że byłyśmy tylko dwie, a ich było 5-6. Jeden chłopak zapytał nas dokąd idziemy i czy mamy nocleg w schronisku. Powiedziałam, że nie mamy noclegu i zmierzamy do Kuźnic. Patrzył zdziwiony na nas i próbował świadomie wzbudzić w nas zwątpienie, że nie zdążymy i będziemy w nocy wracać przez las. Widziałam satysfakcję na jego twarzy, kiedy wypowiadał te słowa. Patrzył na nas jakby z satysfakcją, że w tej trudnej sytuacji, któś może czuć większy strach niż on. Próbował usilnie go wzbudzić w nas. Jednak nie udało mu się. Powiedziałam krótko, że zdążymy i mamy wszystko pod kontrolą. Nie patrzyłam mu w oczy. Unikałam jego wzroku i skupiłam się na szlaku. Beata milczała i robiła dokładnie to samo. Czułam w sobie w tej chwili jedno gorące słowo: "skurwiel". Przed nami był najtrudniejszy odcinek, jak się później okazało.

Ludzie na szlaku reagowali różnie. Jedni milczeli w skupieniu i z powagą na twarzy. W ogóle nie odpowiadali na pozdrowienia. Inni śmiali się, stroili żarty, a jeszcze inni, tak jak "Energetyczny Wampir", próbowali wzbudzić strach, aby nie czuć samotności w trudnej sytuacji.


Chciałabym mieć taką pogodę jak na tym filmie i brak innych ludzi. Sytuacja wygląda trochę gorzej, kiedy jest mgła, mży deszcz i jest więcej ludzi...
<iframe height="344" src="http://www.youtube.com/embed/JwOIdrrxIYY?fs=1" frameborder="0" width="425" allowfullscreen=""></iframe>

Przejście przez Przełęcz okazało się szczeliną o szerokości 2m.


Zejście z samego przesmyku przełęczy wyglądało tak:



Kiedy już przeszłyśmy Przełęcz poczułyśmy wielką ulgę. Zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co czułyśmy podchodząć pod nią i mijając "Energetycznego Wampira". Zaczęłyśmy rozmawiać w ogóle... Poczułam przypływ sił i optymizmu. Byłam pewna, że najgorsze za nami i teraz będzie już lekko. Widok z góry wydawał się przyjazny. Jednak z dołu sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Z góry nie widziałyśmy wysokich uskoków i rozrzuconych bloków skalnych. Dopiero kiedy do nich doszłyśmy,
uczucie ulgi napotkało kolejne załamanie. Ponownie zobaczyłyśmy łańcuchy i pionowe kawałki skał. Zejście było trudne. W jednym momencie byłam przyczepiona do niemal pionowej ściany, a plecak ciążył mi w tył i dół. Przy przemieszczaniu się w prawą stronę odchyliłam się trochę za bardzo w tył i "dygnęło mną". Rękoma zawirowałam po obu bokach ciała i czułam, że odchylam się od ściany w stronę przepaści. Nie wiem co decyduje w takich chwilach o powodzeniu. W sekundzie, w której rozgrywa się kwestia upadku, bądź pozostania na ścianie, na pewno nie decyduje chłodna kalkulacja i przemyślane ruchy ciała. W tym momencie decyduje intuicyjne i spontaniczne zachowanie. Kiedy opadłam przodem ciała na skałę wydobyłam z siebie jedynie głęboki wydech. Czułam, że stało się coś poważnego, nad czym do końca nie panowałam. Oblała mnie fala gorąca. Spojrzałam bez słowa na Beatę. Szłyśmy dalej. Serce mi waliło. Czułam, że mogłam zginąć...
Szłam smutna w milczeniu, dalej...

Byłam zmęczona skupieniem i koncentracją. Fizycznie również, to zrozumiałe. Szłyśmy już 7 godzin. Zerknęłam na zegarek, aby sprawdzić, czy zdążymy przed zmrokiem. Było po 14. Poczułam ulgę, bo do domu zostały nam 4 godziny marszu, jak oceniłam względem odległości od Czarnego Stawu.
Kiedy zeszłyśmy do Zmarzłego Stawu, czułam sie już jak w domu. Nie rozbiłyśmy przystanków.
Dopiero około 16 usiadłyśmy, aby coś zjeść i wypić. Wyszło słońce. Po raz pierwszy nie zerkałam w tył na góry i nie wyjmowałam aparatu, aby robić zdjęcia. Ten szlak pozostał tylko we mnie i w Beacie. Nie mamy z niego żadnego zdjęcia. Te załadowane wyżej z przełęczy, znalazłam w internecie.


Zejście Doliną Jaworzynka było męczące, ale to ostatnie dwie godziny tego szlaku. Czułam wielką ulgę, bo wiedziałam, że zdążymy przed zmrokiem. W porównaniu do tego, co przeżyłyśmy na Przełęczy, żadne etapy dalszego szlaku nie wydawały mi się na tyle atrakcyjne, aby sięgnąć po aparat.
Próbowałam zagadywać Beatę, abyśmy nie myślały o zmęczeniu.
W Kuźnicach byłyśmy po 18.00. W naszym pokoiku tuż przed 19.00.


Cały czas myślałam o tej Przełęczy i o Kozim Wierchu. Już na Przełęczy straciłam ochotę na wchodzenie na Kozi Wierch. Przypominałam sobie najtrudniejsze szlaki: na Zawrat, Świnicę, Granaty, Rysy... ale żaden z nich nie był tak trudny jak ten...
Z całej Orlej Perci byłam już na Zawracie, na Granatach, na przełęczy Krzyżne, no i na Koziej Przełęczy. Nie byłam jedynie na Kozim Wierchu, no i nie przeszłam granią Perci. Zostawiam to na trasy pomiędzy schroniskami na przyszłe lata.

Pójdę na Kozi Wierch za rok, może za dwa lata. To będzie czwarta próba. Jednak już teraz wiem, że ruszę na niego ze schroniska w dobrą pogodę. Tego szlaku nie zrobię w jednym ciągu z Kuźnic, czy Łysej Polany. Może gdybym szła sama, porwałabym się w tym układzie, ale idąc w towarzystwie, nie jest to zalecane.
Ten szlak będę robiła z dużym respektem i ze swiadomością jego trudności.