To druga książka Wydawnictwa Czarne z serii Reportaże, którą przeczytałam podczas rekonwalescencji. O pierwszej pisałam w styczniu - też o Rosji. Ta opowiada o ludziach Kołymy, o tym, jak żyją w skrajnie trudnych warunkach, jakie są ich historie i ich rodzin.
Opowieści z Traktu kołymskiego.
Słowami autora:
"(...) Ale dlaczego ja o tym opowiadam? Ano dlatego że wydaje mi się, że trzeba mieć raka, ciężko chore serce albo głowę, żeby tu żyć. Nie mieć naprawdę nic do stracenia albo innego wyjścia, żeby osiedlić się na biegunie okrucieństwa. Tak ludzie mówią i piszą o Kołymie. Innym razem mówią o największym koszmarze dwudziestego wieku, najstraszniejszej, przeklętej albo najdalszej wyspie Archipelagu Gułag, jego lutym biegunie, ruskiej Golgocie, białym krematorium, arktycznym piekle, mroźnym koncłagrze bez pieców, czy też, nie przymierzając, machinie do przemysłowego mielenia mięsa i kruszenia kości.
A wiecie, że ludzkie mięso w smaku podobno jest takie samo jak reniferowe - bardzo delikatne, chude i lekko słodkie? (...)
Mówi się, że połowa obecnych mieszkańców Kołymy to potomkowie zeków, byłych więźniów łagrów. Drugie albo trzecie pokolenie. Kiedy uciekali z obozów, niekiedy brali ze sobą w tajgę słabszego kolegę. To były "ucieczki z kanapką" albo "z krową", która sama podążała za kimś, kto wreszcie ją zjadł."
"Z Magadanu mam ruszyć na Trakt Kołymski, czasem zwany Magistralą Kołymską, a w rosyjskim atlasie samochodowym - federalną drogą Kołyma. Miejscowi najczęściej mówią jednak krótko - Trasa. To jedyna droga na tym ogromnym terytorium, równym - przed licznymi zmianami administracyjnymi - trzeciej części całej Europy. Innymi słowy, to osiem i pół Polski i tylko 2025 kilometrów drogi (z kilkoma małymi odgałęzieniami), która łączy Magadan z miastem Jakuck w Jakucji. Chcę przebyć tę drogę. To całkowicie niedostępny, dziki, albo raczej zdziczały kraj (trochę jak nasze Bieszczady po drugiej wojnie), z siedzibami ludzkimi co kilkadziesiąt, a czasem kilkaset kilometrów. (...) Jedyny sposób pokonania tej trasy to autostop. Jazda solidnymi, ale topornymi ciężarówkami rosyjskiej produkcji: kamazami, uralami i krazami, zwanymi potocznie błotochodami. (...)
Starzy ludzie mówią, że ta droga to najdłuższy cmentarz świata. Policzyłem, że gdyby wszystkie ofiary kołymskich łagrów epoki Stalina
położyć jedna za drugą, toby się na niej nie zmieściły. (...) 2025 kilometrów to ponad dwa miliony metrów. Dzieląc przez metr osiemdziesiąt centymetrów, wychodzi milion sto tysięcy chłopa. I dziewczyn. Że wtedy ludzie tacy nie rośli? Zależy kto. Łotysze, Estończycy jak na tamte czasy to chłopy jak byki, Japończycy, Kałmucy, Tatarzy, i kobiety - dużo niżsi. Nawet gdybym dzielił przez metr i siedemdziesiąt centymetrów, ta liczba zmieniłaby się dopiero w drugim miejscu po przecinku. Kołyma i tak zabrała pewnie więcej niż milion sto, czy dwieście tysięcy istnień ludzkich.
Rzecz w tym, że nikt tego nie wie. Gdyby zrachować wszystkie morskie transporty z ludźmi od wiosny 1932 do lata 1956 roku, wyszłoby nam, że na Kołymę przywieziono ponad dwa miliony więźniów. (...)
Ile było tych ofiar? Anne Applebaum, arcydokładna dziennikarka "Washington Post", w swojej książce Gułag (Gułag albo GUŁag to skrót od Gławnoje Uprawlenije Isprawitielno-Trudowych Łagieriej i Kołonij - Zarząd Główny Poprawczych Obozów Pracy) (...) pisze o 28,7 milionach przymusowych robotników w Związku Radzieckim, z których według dostępnych już dziś, ale, jej zdaniem, bardzo, bardzo niekompletnych archiwaliów, 2,75 miliona oddało życie. Z tego by wynikało, że "współczynnik śmiertelności" w łagrach wynosił dziesięć procent.
Tak zwana "pojemność" 160 obozów Kołymy to dwieście tysięcy ludzi (tyle jednorazowo mogło w nich przebywać). To byli ludzie, których władza radziecka wysyłała na daleką Północ na zatracenie i już nigdy nie chciała ich oglądać. Mieli tam wyginąć. Pierwszą zimę z 1932 na 1933 rok przeżył co piąty łagiernik. Komu kończył się wyrok, pod byle pretekstem dostawał następny i wracał w zaboj, na wyrobisko, na przodek w swojej kopalni złota albo zostawał przesiedziałym, czyli więźniem, który po odsiedzeniu swojego terminu, swojej pajdy, nie był zwalniany z łagru na przykład aż do końca wojny, chociaż nie było nawet jednego ekonomicznego powodu, żeby tam był. Każdą wykonywaną przez więźniów pracę ludzie wolni mogli wykonać taniej i lepiej.(...) Tak oto NKWD starało się połączyć ze sobą dwa sprzeczne zamierzenia: jak największego wydobycia złota z jak najszybszą eksterminacją ludzi uznanych przez bolszewików za wrogów.
Generał Władysław Anders w książce "Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939-1946" pisze, że wg jego ustaleń w latach 1940-1941 na Kołymę trafiło ponad dziesięć tysięcy polskich obywateli. Wśród nich bez wątpienia był owe trzy tysiące jeńców wojennych, o których wspomniał profesor Dawid Rajzman z Madaganu. Kiedy generał tworzył swoją armię, Rosjanie zwolnili z kołymskich łagrów 583 osoby. Tylu Polakom udało się tam przeżyć dwa lata, dwie straszne zimy z lat 1941 i 1942. Wśród nich był Ryszard Kaczorowski, ostatni prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie.
Najbardziej wg mnie wiarygodny wskaźnik stopy śmiertelności na Kołymie to jedyna 171-osobowa grupa byłych łagierników, która dotarła stamtąd do tworzącej się polskiej armii. To byli pozostali przy życiu polscy żołnierze z kampanii wrześniowej. Prawie wszyscy mieli amputowane po odmrożeniach palce u rąk i nóg. Oto najprawdziwszy wskaźnik śmiertelności! 171 osób z trzech tysięcy! 88,6 procent.
Ale o tym w moich opowieściach nie będzie prawie nic! O tamtych czasach. Jeśli pójdę do tych ostatnich, co żyją, to z chytrości, by tego nie stracić, bo to ostatnia chwila, żeby zapisać, co było im dane przeżyć, doświadczyć. Bo to ludzie wyjątkowi - oni widzieli dno życia, w łagrze przeszli granicę, poza którą rozpada się wszelka dusza. Ale najbardziej będę chciał usłyszeć, co było później, jak z takim doświadczeniem żyć. Jak oni żyli?"
Polecam tę książkę. Podczas jej czytania po raz kolejny w życiu oblała mnie zimna refleksja na temat człowieka. Prawdopodobnie jedynej istoty na Ziemi, która swoją inteligencję jest zdolna wykorzystać do wyrachowanego okrucieństwa wobec nawet własnego gatunku - najgorszego okrucieństwa, jakie można sobie wyobrazić i jeszcze gorszego... Z taką samą łatwością tworzy wysoko etyczne systemy filozoficzne (w tym religijne), jak i wysoko skuteczne metody tortur i wysoko zwyrodniałe metody eksterminacji. Niebywałe jest to, że zarówno te pierwsze, jak i skrajnie odmienne drugie są w stanie zawładnąć umysłami milionów jednostek - i to w dodatku nawet tych samych.
To co jest opisywane w tej książce, ale także całej masie innych o podobnej tematyce, działo się raptem 50-70 lat temu. To moich rodziców, ciotek i wujków dzieciństwo, a dziadków młodość... Ten fakt nie pozwala mi czuć się bezpiecznie. To, że korzystam z laptopa i mam dostęp do internetu i telefonu komórkowego, mam ciepłą wodę i centralne, bezobsługowe ogrzewanie, jem co tylko zechce mi się przygotować, a w tym czasie sonda robi odwierty na Marsie w poszukiwaniu śladów warunków do życia wg definicji planety Ziemia, Japończycy robią roboty, to tylko przejawy zajęcia umysłu tego najbardziej śmiercionośnego i okrutnego gatunku istoty ziemskiej. Wiem, że jak tylko pojawią się okoliczności prowokujące ten umysł do zupełnie innego i skrajnego zachowania (np. w celu przejęcia zasobów naturalnych innych gospodarek, w celu narzucenia innym narodom jednostkowej idei), to on bardzo szybko sięgnie do tkwiących w człowieku, atawistycznych instynktów i bezkompromisowych mechanizmów zachowania. Najbardziej czego się boję, to tej ciemnej strony człowieka. Wiem, że nie mam żadnego wpływu na nią i nie miałabym żadnych szans się przed nią uchronić.
Takie książki sprawiają, że skrycie i po cichu cieszę się, że żyję w tych czasach i w tej części Kuli Ziemskiej, które wbrew pozorom nie są najgorsze.