wtorek, 28 grudnia 2010

Święta

Z roku na rok coraz mniejszą wagę przywiązuję do tradycji.
Symbole i rytuały zaczynają wzbudzać w moim umyśle klaustrofobiczne lęki. Są co prawda cienkie i wiotkie, jak słabe nitki, ale zaczynam je czuć z roku na rok coraz wyraźniej.
Moje codzienne działania prowadzą do pominięcia coniektórych - niecelowego, takiego ot.

Tegoroczne święta, po raz pierwszy w życiu były inne. Nie spędziłam Wigilii z moją rodziną, a ona po raz pierwszy nie spędziła jej razem, choć beze mnie. Wiem, że jestem jej istotnym ogniwem scalającym, ale było dla mnie dużym zaskoczeniem, że brak mojej obecności zaskutkował tak znaczącą atomizacją. Każdy pozostał w swoim mikroświecie w megaodległości od siebie nawzajem.
Dopiero pierwszego dnia świąt moja obecność scaliła wszystkich na trochę. Było miło.
Całe szczęście, że było.

Widzę moją rodzinę wyraźnie. Ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Czuję się w niej samotnie i nie czuję się w niej zupełnie bezpiecznie. Jest jednak coś, co sprawia, że - kiedy mam ochotę wyjść z tego świata - w przedostatnim etapie wróciłabym na chwilę do domu rodzinnego.
Święta są takim cyklicznym powrotem. Czasami uda się nam wskrzesić odrobinę magii, ale w tym roku nie było jej ani grama w całej masie świąteczności.

Widzę, jak duże znaczenie w kultywowaniu tradycji mają dzieci i ludzie starsi. Skrajności rozkładu Gauss'a w rodzinie mają, jak się okazuje, najsilniejszą moc w tym względzie.
Dziecięca niewinność, naiwność i głód magii oraz spokój i mądrość starości są kluczem do podtrzymywania tradycji. Bez nich wszystko wydaje się pozbawione imperatywu.

Sam rytuał i symbole świąt - choć nie kultywowane we mnie i nie pielęgnowane w tym roku - pozwoliły mi przez chwilę poczuć się dobrze. Z jednej strony - są obok mnie, a z drugiej - emanują na mnie. Mam nadzieję, że w kolejnych latach nie będzie pod tym względem gorzej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz